No dobra, to teraz optymistycznie, razy dwa.
Pierwsza historie zasłyszałam od babci. W czasach starozytnych, gdy chłop z Zamojszczyzny najbliższy szpital miał we Lwowie znachorzy byli w cenie. No i jednemu takiemu chłopu urosła w gadle gula, boląca, nabrzmiała, jak nic wrzód będący pochodna jakiejś niedoleczonej anginy z być może kiepską higieną ust. W każdym razie co by nie było przyczyna, chłop sie dusił, o jedzeniu juz nawet nie wspominając. Zdesperowany poszedł do znachora. Znachor zaś jak na profesjonalistę przystało nałozył sobie na głowę worek po kartoflach i zaczął chodzić wokół pacjenta ze słowami: "Pomoże, nie pomoże, ale daj ci Boże!" Przy czym wymawiał tą zaczarowaną formułę róznym tonem, coraz to żałośniejszym, załamując przy tym ręce. I w końcu chłop, choc cierpiący bardzo, nie mógł już wytrzymać i zaczął sie gośno smiać. I wrzód pękł
Druga historia dotyczyła przyjaciółki mojej mamy, kobiety zwykle bardzo rozsądnej i w dodatku ateistki. To też było dawno temu, gdy słowa "rak" nawet nie wymawiało się głośno (moja mama do dziś albo go nie uzywa, albo wymawia półgłosem). I ta pani z przerażeniem odkryla nagle guzy na piersi! No wiadomo co to może być, nie ma nawet co sprawdzać, to już koniec! Mąz postanowił za wszelka cenę uratować żone, zasiegnął języka i znalazł "wiedźmę". Pani T. opierała sie nieco, żeby jednak nie robić męzowi przykrości (w końcu i tak mial własnie zostac wdowcem
), zgodziła się pójśc do tej kobiety. Została posadzona na taborecie, "wiedźma" natomiast zaczęła chodzić koło niej i cos mamrotala. Wzięła przetak i przelewała jej nad głowa surowe jajko, spluwała na boki. Pani T. zaś widząc to wszystko zastanawiała się: :co ja tu k..wa robię!"
i uzyła całej siły woli, by nie zareagować jak pan powyżej. Pofolgowała sobie za to w domu.
I nie wiadomo co pomogło czy "wiedźma" czy śmiechoterapia, guzy po kilku dniach zniknęły
(nie twierdze, że to był rak, nie zrobiła przecież żadnych badań)