30 grudnia 2013.
Po głowie mi chodziło, że pani dr może być nieco obrażona za ten mój wypad do Lublina. Kombinowałam, co by tu zrobić, by go zminimalizować. W trakcie pierwszej wizyty dowiedziałam się, że ma pod opieką w sumie 6 pacjentek z tą paskudą, co moja. Kupiłam dobre wino musujące (przecież wizyta dzień przed Sylwestrem) i poprosiłam, by wzniosła toast za te 12 cycków :-)
Nie myliłam się: powitała mnie słowami "I czego się pani dowiedziała w tym Lublinie?"
Odparowałam szybko: "Że w Kielcach nie mogłam trafić w lepsze ręce. To co, pani dr zaczynamy leczenie?"
Kolejny zgrzycik dotyczył oznakowania granic guza barwnikiem: "A po co to pani? Absolutnie, proszę nawet nie myśleć o operacji oszczędzającej"...
Z podkówką zasiadłam, po premierowym obiegnięciu wszystkich niezbędnych gabinetów na chemioterapii dziennej, w pokoju, czekajac na drinka.
No i czekałam...czekałam... czekałam...
Jedzenie mi się skończyło. Picie na szczęście nie. Książka znudziła.
Po 2 godzinach i 50 minutach nastąpiło pierwsze wkłucie.
Do tej pory mnie telepie, gdy poczuję woń płynu do dezynfekcji...
Musiałam być niezłym zjawiskiem: pogodna, z książką, z różańcem, bez pomocy psychologa....Pod koniec siedziały ze mną w pokoju 2 pielęgniarki...Opuszczałam jako ostatnia pacjenta ten przybytek wątpliwej rozrywki...
Ale już nie pamiętam czy małż po mnie przyjechał czy wróciłam sama.
Pamiętam za to, że najbardziej obawiałam się rozmów z predatorem (czyli Sasky już wtedy musiałaś wiedzieć, bo to Twojego autorstwa określenie)... Czułam się zmęczona, słaba i jakaś taka aluminiowa...
A po tym to już poleciało. O czym poinformuję w jednym, hurtowym odcinku, co by Was nie zamęczyć czytaniem ;-)
A póki co: życzę Wam Sylwestra, którego nie będziecie pamiętać!