Gdy trzeba podjąć decyzję, trudną decyzję, taką, która nie jest oczywista, bo nie jest pewnikiem danym przez naturę lub wychowanie, ani nie jest innym aksjomatem - trzeba wziąć na siebie, na swoje ramiona, odpowiedzialność za ewentualne popełnienie błędu. Tym bardziej to trudne, gdy czynu po podjęciu decyzji, nie da się cofnąć.
Wczoraj podjęłam decyzję o uśpieniu Conni. 5 stycznia skończyła 15 lat. Od 2 lat była na sterydach i lekach uśmierzających ból z powodu chorych stawów, od kilku miesięcy nie widziała i nie słyszała, od kilku tygodni miała zaburzenia równowagi i się przewracała, od kilku dni nie mogła już wychodzić na dwór za swoimi potrzebami… Ale nie cierpiała z bólu… ale czule była wdzięczna za głaskanie, za smakołyki podtykane pod nos, prawie się uśmiechała, gdy wiedziała, że jej ukochany pan przyjechał…
Wczoraj na nią popatrzyłam i chciałam usłyszeć od niej odpowiedź, czy chce jeszcze żyć. Nie odpowiedziała tak, abym mogła to jednoznacznie zrozumieć. Musiałam sama podjąć decyzję.
Dziś wieczorem przyjechała do nas nasza ukochana pani weterynarz, która przez ostatnie 2 lata była na dobre i złe, i która zawsze, nawet kiedyś w środku nocy, przyjeżdżała, aby szybko radzić na bóle i kolejne choroby.
Dziś przyjechała, aby podać Conni ostatni zastrzyk.
A teraz siedzę sama (choć z mężem….) i płaczę… I się zastanawiam, czy jednak mogłam podjąć inną decyzję?…
Nie pytam Was o zdanie, bo wiem, że każda z Was podjęła by decyzję kierując się swoimi przesłankami i doświadczeniami, a ja nie potrzebuję rozgrzeszenia. Nie proszę też o pocieszenie, bo wcale nie chcę się pocieszać, potrzebuję jeszcze trochę sobie popłakać. Może niejako przy okazji wypłakuję łzy tęsknoty i żalu za innymi osobami i stworzeniami, które były w moim życiu, a które już odeszły…
Piszę o Conni, o tym, że dziś odeszła do psiego raju, że jej w tym pomogłam, bo nie chcę być dziś wieczorem tak bardzo sama… Nawet nie mam z kim na spacer iść…