Przeglądam stare papiery, adresy, kontakty... Zanim powyrzucam spisuję te, które są cenne czy to dla mnie czy dla kogoś innego. I tak miało być z adresem do różnych speców od terapi alternatywnych. Pomyślałam, że Perła się ucieszy. Specjaliści sprawdzeni przeze mnie... A tu taka niemiła niespodzianka! Macieja Morlewskiego, lekarza z dyplomem, który prywatnie przyjmował jako specjalista od medycyny tybetańskiej, poznałam w czasach gdy desperacko poszukiwałam specjalisty, który uwolniłby mnie od krwotoków. A zaczęo się niewinnie rok wcześniej...
Zawsze miałam długie, bolesne miesiączki 7-8 dni, z dość silnym krwawieniem przez pierwsze 4 dni. No ale tak miałam i przywykłam do tego smutnego stanu. Najgorszy był jednak PMS, pojawiajacy się 1-3 dni przed okresem. Dostawałam albo furii albo depresji, lub połączenia ich obu i lepiej się było do mnie nie zbliżać. Nawet komputery nie dawały rady i po prostu się zawieszały. Nikt nie chce być heterą, a zatem próbowałam różnych sztuczek. Kiedyś pijałam zioła ojca Klimuszki i działały, lecz potem zniknęły z aptek i nigdzie nie mogłam ich dostać. W sklepie ziołowym znalazłam zatem tabletki, które brane przez 3 miesiące miały ukoić moją psychę a okres uczynić bardziej regularnym. W drugim miesiącu brania tabletek zauważyłam, że okres zaczyna mi się wydłużać. Z jednego tygodnia zrobiło się 1,5. Uznałam, że tabletki musiały mi rozregulowac jakieś hormony, więc w ramach naprawiania tychże udałam się na diagnozę już nie pamiętam czym, pamiętam że był tam komputer i wykresy, potwierdzono, że cośtam z tarczycą i za grube pieniądze zakupiłam na miejscu genialny syrop z kilkudziesięciu ziół, który miał ową tarczycę przywrócić do porządku. Syrop był smaczny. Efektu nie było. Okres trwa l już 2 tygodnie. Potem pojawiłą się pani od suplementów, sugerująca, że w łonie matki przeżyłam jakąs traumę w 4 miesiacu i stąd problemy kobiece (co zaskakujące, moja mama potwierdziła potem, że gdy była w 4 miesiącu ciązu usiłował ją zgwałcic kierowca taksówki). "Czarownica" miała na to lekarstwo w postaci suplementu za gruba kasę. Nie pomógł.
Był rok 2006, z grupką znajomych wybierałam się jesienią do Indii. Wśród dziewczyn chętnych do podróży namówiłam na tą wyprawę matkę z 12 letnią córką. Ona dopiero co przeszła na emeryturę, chciała pieniądze z odprawy wykorzystać na jakieś szaleństwo. nie mówiła po angielsku, zatem obiecałam im, że osobiscie będę się nimi zajmować. Wylot w poniedziałek. Piatekj rano- dziabię coś w ogródku przy świątyni w Mysiadle. Nagle czuję dziwne uczucie zimna w głowie, kilka sekund później leci ze mnie krwotok. Przerażona pędze do łazienki, gacie wraz z podpaską są do wyrzucenia. Czym prędzej umawiam się w niedalekiej przychodni na usg. Nikt mnie nie pyta, a ja nie wiem że przy usg przez powłoki brzuszne powinnam wypić dużo płynu. Jestem jedną z ostatnich pacjentek. Niemiła ginekolog wrzeszczy na mnie, że co to jest, żebym ja dziewica była. Każe usiąśc w poczekalni i pić wodę. A potem robi to nieszczęsne badanie, wciąż komentując co to ja nie jestem. "Nic tu nie widzę" mówi, inkasując 70zł. "To znaczy, że nic podejrzanego tam nie ma?"- upewniam się, że dobrze rozumiem. "Nic nie ma" odpowiada opryskliwie.
Czyli problem musi być psychiczny- dochodze do wniosku. Ale skoro "nic nie ma" to lecę do Indii i tam pójdę do miejscowego lekarza. Podpaski stanowią większą częśc mojego bagażu. Krwotok się nie powtarza.
Doktor Deba Das pilnie wypytuje mnie czy robiłam usg. Na wiadomość, że tak i że nic nie wykazało, uśmiecha się i daje mi fiolkę różowego proszku. "Jeśli tam fizycznie nic nie ma, to ten lek cię wyleczy". Zanim jednak zacznę go brać doktor zleca przeokrutne masaże gorącym ziołowym kiczari, lek na anemię (bardzo smaczny) oraz uspokajajace lanie oleju na czoło.
Odtąd mam luz blues- okres trwa 3-4 dni, żadnych więcej niespodzianek. "Jestem wyleczona" myslę. Powrót do Polski- lek skończył się około grudnia. I znowu koszmar. Jeszcze w międzyczasie przyjaciel pokecił mi uzdrowiciela, który okazał się zboczeńcem, a najśmieszniejsze jest, że na początku tego nie zauważyłam bo myślałam, że jego zachowanie to element "przesyłania energii".
Po tej wpadce inny znajomy podesłał mnie właśnie do Macieja Morlewskiego. Gabinet był nieco "tajny", w wymajętym prywatnym mieszkaniu. Pan doktor obawiał się, że koledzy z branży nie zrozumieją jego holistycznego podejścia do medycyny. Zanim do niego przyszłam kazał mi zrobić badania krwi. Gabinet był cudowny! Fontanna feng shiu w poczekalni, na ścianach buddyjskie tybetańskie bóstwa patrzyły na mnie z malowideł na jedwabiu, paliło się kadzidło. Doktor był przemiły, stwierdził silną anemię, wysłuchał historii o usg i dał mi 3 leki, drogie bo jak mi wyjaśnił- nie można ich kupić w aptce, za każdym razem ktoś mu je przywozi z Tybetu a nie robi tego za darmo. Na kontrole miałam się zjawić za miesiąc. Gdy przyszłam miesiac póxniej z wynikami krwi, pan doktor zzieleniał na twarzy. "Niech pani natychmiast ugryzie kaloryfer, pni się kwalifukuje do natychmiastowej transfuzji w szpitalu. To niemożliwe, żeby moje lekartwa nie pomogły. Prosze zrobić ponownie usg- tam musi COŚ być". I miał rację- 8 monstrualnych mięśniaków, o rozmiarze 8cm każdy...
Chciałam polecić tego świetnego fachowca w swojej dziedzinie, zobaczyć czy może ma swoją stronę internetową a.. znalazłam nekrolog! Pan Maciej Morlewski nie żyje! I zastanawiam się jak to możliwe, co mu się stało... Świat stracił świetnego fachowca, jedną z tych osób, które widziały człowieka jako całośc a nie zbiór niepowiązanych ze sobą organów