Zachciało mi się grzybów. W sensie - zbierania. Więc popołudniu pojechaliśmy. Ale w lesie już koło 18 robi się ciemno. Zwyczajowo małż hasa po lesie, a ja leśnymi ścieżkami (znanymi mi). I od czasu do czasu nawołujemy się. Ze względu na szarówkę ustaliliśmy, że przesuwamy się już w stronę krańca lasu (gdzie we wsi zaparkowaliśmy auto). I sobie powolutku zbieraliśmy. Tak było i tym razem... do czasu. Do czasu, gdy małż przestał odpowiadać na moje zawołania. Wróciłam w głąb kniei, wołam - nic, cisza. Jeszcze kilkadziesiąt metrów wgłąb, wołam...cisza. Jedyną komórkę w plecaku miał małż... Uznałam, że może jemu szybciej poszło i wrócił do auta (szukając mnie). Ale przy samochodzie go nie zastałam. Weszłam więc do sąsiadującego domu i poprosiłam o możliwość zadzwonienia. Abonent jest czasowo niedostępny... Doopa mi się zmarszczyła, na niebie coraz ciemniej i a ja z duszą na ramieniu i nożykiem w prawej dłonie biegiem z powrotem do lasu. Po jakichś 2 km wołam - cisza... Kolejne metry przeszłam - cisza. Myśli coraz czarniejsze - zawał, udar, leży i się nie rusza. ...I kolejne... jest, słyszę, że woła... I nawet zbliża się... "A
ncia, ja do takiego lasu doszedłem, że tu pięciu znalazłem, tu ośmiu, to trzech (w małżowskiej rodzinie tak jakoś dziwnie te liczebniki odmieniają)...Zobacz, całe wiaderko mam!!! No i w końcu zgubiłem się, bo tam jeszcze nigdy nie byliśmy"... I wtedy złapał mnie wqurw...
No, ale w sumie to dobrze, że się odnalazł. Dzisiaj miał jechać na połów dorsza do Władka, ale za duże fale i kutry nie wypływają.
Spokojności w weekend Wam życzę.