Przechodzimy jak burza, przez 10 miesięcy leczenia i kolejne 14 miesięcy życia.
Ot, cała moja historia...
30 grudnia 2013 roku rozpoczęłam chemioterapię. Na pierwszy ogień co trzy tygodnie brzoskwiniowy drink. I tak przez 4 wizyty.
Okropne to były tygodnie. Ale nie narzekałam, bo i tak przechodziłam je znacznie łagodniej niż większość onko-pijaków: nie wymiotowałam, apetyt w sumie też szybko powracał, bo drinki dostawałam w poniedziałek, a w piątek MUSIAŁAM, no po prostu inaczej się nie dało, pochłonąć niezłą porcję śledzi. Albo golonkę w towarzystwie kiszonej kapusty. Po prostu coś wyrazistego i niekoniecznie zdrowego.
Natomiast to, co jadłam w poniedziałek i wtorek został mi na długo obrzydzone: brukselka, imbir, kasza jaglana (przez rozum szybciej do niej wróciłam).
Schudłam 6 kg. 20 stycznia zrobiłam się na jajo. Bo i tak wolałam tę wersję niż a'la narzeczona Frankensteina.
Miałam doły. Okropne czasami, np. gdy przy drugiej chemii dostałam skierowanie na scyntygrafię, a po wizycie u dr genetyk spodziewałam się obciążenia i profilaktycznej wycinki „dołu”. Ale na trzecią biegłam w skowronkach, bo obciążenie (wówczas) nie wyszło, a kości były czyściutkie.
Dokuczał mi metaliczny posmak w ustach. Po chemii najczęściej jadłam serki, jogurty, mleko, etc. Bo łatwe do przełknięcia, zimne.. Ale na blogu chemosfera wyczytałam, że właśnie unikanie nabiału na kilka dni przed i po – pomaga w likwidacji tej przypadłości. I rzeczywiście tak było.
Od przyjaciółki dostałam książkę z opisem diety Gersona. Od razu się na nią rzuciłam. No, bez lewatyw z zielonej kawy ;-) Po 2 tygodniach przestrzegania nie miałam siły chodzić, wciąż mi było słabo. Nie dziwię się: od małego uwielbiałam mięso (zwyzywałam przedszkolankę od idiotek, że mi mięsko z zupy wyjadła). Trafiłam na Antyraka...zmieniłam nieco podejście do żywienia (w sumie to w domu już od jakichś 2 lat nie było mąki pszennej tylko orkiszowa, nie miałam kostek rosołowych, stroniłam od gotowców)...
W marcu trafiłam do Amazonek. I to było bardzo dobre zdarzenie. Do tej pory korzystam ze spotkań z psychologiem, pilatesu, jogi, gimnastyki na basenie. Z klubu mam kilka pielęgnowanych przyjaźni...
Zobaczyłam i zrozumiałam, że byłam przysłowiowym szewcem, co bez butów chodzi...
Po czerwonej przyszła kolej na białą chemię. Odeszła moja onkolog, czego bardzo żałuję. Guz całkowicie zniknął (a miał przecież 4,5 cm średnicy).
Biała co trzy tygodnie. „Osłonowe” sterydy i mój zupełnie nowy wizerunek a'la buldog. Opuchnięty język, policzki, dłonie. „Wywalona” wątroba. Całkowity brak sił (sukcesem było wdrapania się z butelką wody mineralnej na 2 piętro). Niemożność przebywania na słońcu, które tak uwielbiam. A komary jakoś wcale mnie nie omijały, gdy w majowe czy czerwcowe wieczory zasiadałam wieczorem w hamaku...
W czerwcu koniec chemo. 16 lipca operacja. Mój szpitalny lekarz zarządził całkowitą wycinkę ze względu na początkową wielkość i złośliwość guza. Znów pojechałam do Lublę. I znów lekarz potraktował mojego potwora i powagę operacji jak przysłowiowego pypcia na d... „Pani Aneto, wie pani, mastektomię to my dajemy do roboty najmłodszym kolegom, bo to najprostszy zabieg. Po co mam pani przyjeżdżać do Lublina? Zapraszam do mnie na rekonstrukcję...” I znów pokaz cycków na komórce ;-)
W sobotę przed operacją byłam na pogrzebie mojego kuzyna. Miał 28 lat. Powiedzmy, że ...pękło mu serce...To już drugi syn mojej chrzestnej, którego pochowała...Szłam do szpitala ofiarowując całe swoje cierpienie dla niego...za niego...
Nie wzięłam ani jednej tabletki. Nie potrzebowałam. Obecna ze mną w sali Iwonka pokazała mi, jaką jestem szczęściarą, jak niewielki jest mój problem. Ona od 22 lat opiekuje się córką, która przez niefortunne okoliczności porodu jest osobą leżącą. Rozumie, ale nie mówi, nie porusza rękami, leży bądź siedzi, gdy ktoś ją trzyma na kolanach....tak...to mnie po raz kolejny nauczyło „nienarzekania”...
15 sierpnia weszłam na Tarnicę, pokonując 28 km. Zapłaciłam za to paznokciami u stóp, które mi wszystkie odkleiły się od skóry. Na szczęście nie odpadły...
15 września rozpoczęłam radioterapię. W międzyczasie dowiedziałam się, że nie usunięto jednego zajętego węzła, bo musiano by usunąć mięśnie w okolicy obojczyka...Więc solarium było mocne. Leżałam i za radami Simontona wyobrażałam sobie, że elfy za pomocą światła usuwają grudki ziemi, opiekując się troskliwie moją „dżdżownicą Magdą” - tak wygląda moja blizna.
W międzyczasie przypomniałam sobie, że przecież w marcu miałam pobieraną krew na pogłębione badania genetyczne, więc zajrzałam do gabinetu... No, że też mnie podkusiło!
„- Tak pani Anetko, jest! BRCA2 i to bardzo rzadka mutacja.”
I od tej pory przechodzę wewnętrzne walki. Ciąć czy nie ciąć. Do furii doprowadzają mnie rady: „wyciąć, bo teraz takie są trendy”, jakby chodziło o zmianę fryzury. A przecież BRCA2 to nie tylko ryzyko raka piersi czy jajników. To co: trzewia też mam sobie przerzedzić, co by ryzyko zmniejszyć?
Oglądam, na USG, RM. Pilnuję. Konsultuję.
I nie wiem co będzie. Ale wiem, że nie na wszystko mam wpływ. A na zamartwianie się szkoda życia. I jak się pojawi problem to będę się nim zajmować.
Przed świętami rozmawiałam z kobietką o 5 lat młodszą ode mnie. Poznałyśmy się przed gabinetem chirurga miesiąc przed moją operacją. Ona po wycięciu piersi, po wycince dołu. Mama zmarła na raka piersi. A wszystkie 3 siostry obciążone genetycznie. Ona, najstarsza, usunęła profilaktycznie 2.gą pierś i dół. Średnia siostra też obie piersi. Najmłodsza, która nie ma jeszcze dzieci pod obserwacją. Rozmawiałam z nią przed świętami. W 15 kwietnia 2015r. Robiła rekonstrukcję tej pierwszej piersi: „Pamiętasz Ewę, która była ze mną w sali?” A pewnie że pamiętam: radosna, też młodsza ode mnie, profilaktycznie usuwała 2.gą pierś i nie mogła się doczekać wycinki dołu, bo miała obciążenie BRCA1”. Patrzyłam na nią z podziwem. „Wiesz, zadzwoniłam do niej w lipcu. Odebrał mąż. Ewa zmarła 10 czerwca.”...Qrczę! Niecałe 2 miesiące!!!!
Może zmienię moje podejście. Może nie. Wiem na pewno, że warto zadbać o swoją głowę, o myśli, przekonania, podejście do problemów. A tego się nauczyłam DZIĘKI chorobie. Dzięki treningowi RTZ. Odnalazłam swój kościół i modlitwę. Trafiałam na Anioły, w zaskakujących momentach, wtedy, gdy najbardziej były mi potrzebne..
Nie ukrywam, że fioletowa grupa warsztatowa, do której trafiłam dzięki Sasky (w innym przypadku pewnie nadal byśmy się nie widziały), też stała się dla mnie niezwykłą grupą niepowtarzalnych kobiet. Nie ze wszystkimi rozmawiałam. Ale wszystkie słuchałam. I mam nadzieję, że będzie mi to jeszcze dane.
Szukam, słucham, czytam coraz więcej o niestandardowych sposobach przeciwdziałania i leczenia raka. Zmieniłam swoje podejście do życia. Ale wiem też, że wiele kobiet myśli i działa inaczej. Każda z nas ma do tego prawo.
Minęły 2 lata od diagnozy. Podobno te 2, z największym ryzykiem nawrotu.
Czasami ludzie mi się dziwią, że tak dobrze wyglądam (tia...teraz szczególnie „dobrze”, jak pączek w maśle). Najbardziej ich to zaskakiwało podczas chemii (pewnie powinnam być wtedy blado-sino-papuziasta, ledwie przekładająca nogami, etc.). Czasami pytają mnie co będzie, gdy wróci. Odpowiadam zgodnie z prawdą: nie wiem. Będę nad tym myśleć gdy wróci. Podobnie z zapewnieniami: „Będzie dobrze!” Zawsze odpowiadam pytaniem: „A skąd wiesz?”
Wiem, że rak to nie wyrok. Ale też, że zbiera okrutne żniwo. Stałam 19 grudnia na pogrzebie Ani i nie mogłam opanować łez. A w sylwestra nad trumną ciotki i … nie uroniłam ani jednej łzy...Wiedziałam, że ona wierzyła. I zaufała. Ja też.
No. A od dziś będą już tylko „bieżączki”...No, chyba, że będzie inaczej ;-)