Wrzuciłam w wyszukiwarke ale nie widzę, może mi sie zdawało, ze o tym pisałam...
A było to tak- w 1996 roku pojechała po raz pierwszy do Indii. z naszej malutkiej swiątyni pojechały wtedy 4 dziewczyny, kazda pierwszorazowo i dołaczyłysmy do ogromnego miedzynarodowego festiwalu mającego uczcić 100 lecie urodzin Swamiego Prabhupady, ktory rozpropagowała wiarę w Kryszne na Zachodzie.
Częścia uroczystosci była trwająca 2 tygodnie piesza pielgrzymka wokól Mayapur, które jest swiętym miejscem dla wajsznawów Gaudiya. Szlo się kilka godzin dziennie, mieszkalismy w namiotach, było głosno, chaotycznie, egzotycznie i super. Śpiewalismy mantry, składaliśmy pokłony w światyniach, a dzien konczył sie późno...
Przedostatniego dnia bylismy w niewielkiej świątyni bóstw Jagannatha w pobliżu Mayapur. Atmosfera byla nieziemska, intonowanie mantr prowadził 4-letni chłopiec, któremu dorosły pomagał dmuchac w miech harmonium, a tysiace obecnych radośnie powtarzało i tańczyło do upadłego. Ponieważ trwało to długo, wyszłyśmy na moment z tłumu, żeby rozejrzec się po otoczeniu tej maleńkiej światynki i pomedytować tez prywatnie na koralach. Przed nami widniał murek z płaskorzeźbami przedstawiającymi historie z zycia Śril Caitanyi- swiętego, który dla wyznawców Wiszniuzmu bengalskiego jest inkarnacją Kryszny.
Nasza uwage przykuła ostatnia plaskorzeźba- koleżanka A. szepnęła- "Patrzcie! Pan Caitanya płacze!" Spojrzałam na półwypuklą sylwetkę Śri Caitanyi i rzeczywiście, w jego oku swiecila sie łza! Podekscytowalysmy sie niesamowicie. Wciąz trwał niesamowity śpiew tego malego chłopaczka, duchowa energia wręcz tryskała z wielotysiecznego tłumu, no przeciez taki kirtan (zbiorowe intonowanie imion Boga) wręcz domagał sie cudu! A. nie wzieła ze soba aparatu fotograficznego. Juz nie pamiętam dlaczego, ale mnie wysłała do namiotu żebym go jej przyniosła. Wprawdzie pojawił sie znajomy, który jakąs fotke cyknąl, ale sprzet A. byl profesjonalny, więc chciała uwiecznic to wyjatkowe wydarzenie. więc ja ruszyłam w stronę namiotów, a tymczasem ona w ferworze religijnego uniesienia zaczepiala przechodzacych Hindusów, pokazując im placzącą płaskorzeźbę- "Look, look Lord Caitanya is crying!" "Yes, yes, he is crying"- Hindusi nie zdawali sie zbytnio zainteresowani.
Gdy wychodziłam przez bramę zaczęło kropic. Deszczu tu nie przewidywalam, ale juz wkrótce luneło jak z cebra i zerwał sie straszny wiatr. Zanim pobieglam do obozu wiekszośc namiotów juz runęła, nasz jeszcze się trzymal, ale widać było, ze niedługo pofrunie. wydobyłam aparat kolezanki i pobiegłaz z powrotem. Pędząc tak na bosaka w strumieniach wody uderzyłam w coc nogą i zaczęłam kuleć. katem oka dostrzegałam złosliwe usmieszki Bengalczyków obserwujacych ta bialą wariatke co pedzi podczas ulewy zamiast sie schowac. I gdy tak biegłam naszły mnie wątpliwości. Dlaczego niby ja mialabym zobaczyć jakikolwiek cud? Żadna swiętą nie jestem. I dlaczego tak skłonni do egzaltacji Hindusi kompetnie ignorowali ekscytację A.? Odpowiedż mogła byc brutalnie tylko jedna... łzy Caitanyi były wyrzeźbione! Postanowilam jednak nie mowic o tym kolezankom i nie psuc im religijnego przezycia swoim smetnym sceptycyzmem. Zapewne do dziś wierzą, że widziały cud. Jak pojechałam tam kilka lat później płaskorzeźba nadal "płakała"
Z naszej czwórki "swiadków cudu" wciąz praktykuja dwie- ja i jeszcze jedna. A. sympatyzuje, ale nie praktykuje. Czyli cuda zewnętrzne, nieważne czy prawdziwe czy nie, nie licza sie jeśli nie towarzyszy im cud wewnatrz. Powiem szczerze, że troche im zadrosciłam wtedy tej radosci i uniesienia. Może cudem była własnie ta ich wielka radość? Czy to w sumie ma znaczenie czy ta figurka płakała naprawdę? Dla nich płakala. I było cos tak pieknego w ich szczerym wzruszeniu, że postanowiłam nie sprowadzać ich na ziemię. A i mi dzieki temu zostal w pamieci wyraźniejszy obraz tamtego popołudnia i nocy