Na FB juz pewnie co niektóre dojrzały, że mamy "dziecko"
Czekaliśmy i czekalismy, podglądałam krowe codziennie na pastwisku, aż się zaczęła dziwnie na mnie patrzeć
I jednego popoludnia wydalo mi się, że cos się zaczyna. Jeszcze delikatnie, tak trochę kopała noga i ogonem ruszała więcej niz zwykle. Jak tak sobie dumałam, siedząc na drodze ponad zagrodą, przyszedł nasz jesienny "nabytek", Hindus. "Myslę, że to będzie dzis w nocy' powiedziałam. Wlazl do środka i bezceremonialnie zajrzał pod krowi ogon, po czym prychnął lekceważąco: "Jeszcze 6 albo i 7 dni". Nie spieralam sie, choc jego konkluzja wydała mi się dziwna. Tak czy inaczej było popoludnie i nic się nie działo, wieczorem krowa tkwiła w ciemnej czeluści zagrody i nic nie moglam dostrzec.
Tamtej nocy miałam jakis mega odlotowy sen, bedący jakims rodzajem wariacji na temat niedawnego skandalu z pewnym panem, co to zonę ch...m nazywał, tylko w tym snie to chyba był mój mąż od którego uciekalam, a w pewnym momencie pomagala mi jakas terrorystka-feministka, ktora postanowila go wysadzić w powietrze i wlasnie odpalala lont, gdy uslyszalam "Braja!, Braaaajaaaa!!!"
Gaur mnie wola! O tej porze? Krótki rzut oka na budzik, jeszcze nie ma czwartej!!! "Mamy cielatko!". Od dawna nie czułam się tak zombiscie, ale zombi, nie zombi, popedziłam do zagrody. Malenstwo już stanęło na nóżki, dumna mama własnie rodziła łozysko, a ja wewnatrz ryczałam ze śmiechu na myśl o minie Hindusa.
Nastepnego dnia mielismy gości. Nie dało się inaczej i poświęcilismy jedną z lodówek, odłaczajac ja zupełnie. Druga, ta z zamrażalnikiem odłączana była tylko w nocy. Na ilośc pradu pomogło, od tamtej pory światło nie zgasło ani razu. Niestety całą zawartośc zamrażalnika, prócz ziarna pszenicy, musiałam wyrzucić, banany, graviole, hibiskus, szałwię, scobi od kambuczy, krokiety z kapusty
Na ratunek prądowy przyszedl nam w koncu deszcz. Pierwsza prawdziwa burza z ulewą! Po wielu irytujacych dniach, gdy chmura dolatując do Madhuvan spuszczała zaledwie parę kropli, to był prawdziwy balsam na nasze dusze
To ocaliło drzewka, których przez brak pradu nie mogłam już podlewać. Przyroda ma nieskonczona madrość. Sporadyczne deszcze się zdarzają, ale zwierzaki skądś wiedzą, że to już nie jest takie sporadyczne. Świat stał się od razu inny, cykady już niemal znikneły, zastapiły je rózne gatunki świerszczy, wokół świątyni wieczorem trwa wielka parada żab, od takich malusieńkich, do wielkich ropuch, a kazda z nich usiluje sie dostac do środka
pojawiły sie chrabąszcze, niezawodnie wróżące kiedy bedzie padac, bo właśnie przed deszczem jest ich zawsze najwięcej. No i to co najpiekniejsze- świetliki!!!
Jak ja je kocham! W maju jest ich zawsze najwiecej, wygladaja jak szalone lampki choinkowe, białe, niebieskie, różowe, zielonkawe, czasami błyskaja mocno jak latarka. Nie ma nic piekniejszego niż ciepły wieczór, błyskawice w oddali, gwiazdy na niebie i taniec swietlików.
Wczorajsza burza była o wiele bardziej pioruniasta niż ta pierwsza i z czytaniem ksiązki przesiadłam się na wszelki wypadek na łóżko, bardziej oddalone od okna, strzeżonego Kryszna strzeże, lepiej sie nie gapić na silne błyskawice