Ależ skąd! Tylko rzeczywistość taka jakaś szarobura, mama słudła bardzo, mało co je, czekamy na wyniki tomografii, miejsce do pisania na kompie mega niewygodne, z drugiego pokoju ryczy telewizor, święta musze ogarniać tak żeby się nie przepracować... Ale moją podróż z Kostaryki do Polski MUSZĘ opisać, bo się działo, oj działo!
Zresztą działo się już wcześniej! Ale to zbyt zawiłe do opisania. Dość, ze Murli, który miał mnie zastąpić w ogrodzie nie dotarł do MAdhuvan do dziś, a ja nie miałam czasu na przeszkolenie Ollego, bo ten przyleciał dzień po moim wyjeździe.
Wylatywałam z Liberii. Mielismy wyjechać z Madhuvan o 8-mej rano, Gaur zdecydował, że kwadrans później. Zawsze się stresuję, wolałabym wyjechać wcześniej, bo już się zdarzały jakieś problemy, jak na przykład awaria samochodu czy prace drogowe. Myslę sobie jednak, że jeśli przejedziemy drogę do asfaltówki bez przeszkód, to pójdzie jak po maśle. I wszystko gra! Nie było deszczu ani wiatru, wiec na drodze nie ma zwalonego drzewa, nikt niczego nie naprawia. Samochód pędzi jak strzała, do lotniska jeszcze jakieś 15 kilometrów. Jedziemy szeroką szosą. Przed nami są dwa czy trzy samochody, jeden próbuje wyprzedzić tego przed nim, ale nagle hamuje i pozostaje z tyłu, a ten przed zwalnia, wyciąga rękę przez okno i robi jakiś gest, po czym skręca w prawo.. Zastanawiam się o co im chodzi, czyżby pokazywał, że tamten jest głupi? Ale gośc przed nami robi dokładnie ten sam gest. Gaur rozumie. Coś się stało na drodze, ta wielka, pusta szosa przed nami jest nieprzejezdna! Wjeżdżamy w gigantyczny korek na drodze która normalnie służy wyłącznie krowom i pasterzom na koniach. Teraz w muszą się tutaj jakimś cudem wyminąć nie tylko samochody osobowe, ale i autobusy i nawet wielka cieżarówka. Najpierw stoimy kilkanaście minut, w tym czasie przedzierają sie dwa busy z turystami. Ruszamy, lecz bardzo powoli. Wokół tumany kurzu i spalin. Po obu stronach drogi płot i krzaki, kilka razy niestety trzeba w te krzaczory wjechać, żeby zmieścił się duży pojazd z przeciwka. Gaur mówi, że całe szczęście, ze wyjechaliśmy wcześniej.Nic nie odpowiadam, bo nie wiem gdzie i kiedy w końcu wyjedziemy z tego zad,pia. Koszmarek ma niewątpliwie kilka kilometrów. W końcu dojeżdżamy do asfaltówki. Nie ma żadnych znaków ostrzegawczych, nic, zero informacji, że na drodze jakaś przeszkoda. Gramoląc się pod górę na drogę bezradnie obserwujemy wypełniony ludżmi bus jadący w stronę zablokowanej drogi. Gaur jest zły, ma już doświadczenie, że wypadek może zablokować tutaj drogę nawet na pół dnia. A on chciał tylko zrobić szybkie zakupy i wracać.
Dojeżdżamy wreszcie, na czas. Mam wpisany transport na wózku do samolotu, ale to małe lotnisko a ja mam dużo czasu, wiec rezerwują tą opcję na pozostałe przesiadki. Lot będzie trwał 6 godzin, Sakhya zrobiła mi pyszne żarcie (linie kanadyjskie na tej trasie nie serwują posiłków). Na kontroli celnej po raz pierwszy w życiu sprawdzają mój bagaż na obecność narkotyków. W podręcznym mam kompa, komórę, żarcie, zimowe buty i kurtkę- powiem tylko, że to co nieco waży. Zaczynam załować, że nie skorzystałam z opcji wózka- wewnątrz pełno schodów, jakoś nie dostrzegam windy. W tym roku nie szczepiłam się od grypu, zatem mam plan jak się przed nią uchronić. Walizeczce ciężaru dodają opakowania chusteczek dezynfekujących i żel przeciwbakteryjny 😎 Fantazjuję sobie jeszcze, że może nie będzie ludzi ponieważ dostało mi się miejsce przy oknie. Niestety samolot zapakowany jest jak puszka sardynek, żadnych widoków na przespanie się.
cdn