Może lulu, ale takich cudów to tutaj się nie znajdzie
Już byłam zła, bo wszyscy opowiadali o przepięknej tairze, na którą napotykali się idąc do ogrodu. Tylko ja nigdy nic nie mogłam zobaczyć.
Aż tu parę dni temu wybrałam się do chałupki Murlego, tak około 4 po południu. I z bananowego zagajnika wyskoczyła ONA (albo on
). Jakie to jest przepiękne zwierzę! Widziałam tayre dopiero dwa razy, ale była dużo dalej, za pierwzym razem wzięłam ją za kota. Tym razem była bardzo blisko i nawet nie od razu uciekła. Najpierw wskoczyła na pobliskie drzewo i fuczała na mnie, potem wciąż fucząc, oddaliła się głębiej w las. Jaki miała przepiękny czarny, puszysty ogon! Niemal jej wybaczam, że żre nasze banany
Tamtego dnia wieczorem jak zwykle poszłam na odchudzajacy spacer z psami. To znaczy one się odchudzac mają, nie ja
I wielka radosć, natkneliśmy się na małego oposka, którego nasze zramolałe psy na szczęście nie zobaczyły, a potem na drzewi widziałam COŚ. Nie wiem co to było, lecz z wysokiego drzewa obserwowała nas uważnie para pięknych, złocistych oczu. Te oczy widziałam znowu wczoraj, tym razem były znacznie niżej na drzewie i Dhuli niemal oszalała usiłując TO złapać, lecz cóż, lawiny błotne mają to do siebie, że jak się po nich naprawia drogę to zbocza się niemal pionowe. Zwierzątko było bezpieczne. Dhuli co prawda nie dała za wygraną. Normalnie to księżniczka przestała niemal chodzić po trawie, jak tylko schodzę z tej spychaczowej drogi to Dhuli już za mną nie idzie. A tym razem wciągnęła mnie na kompletnie zarośniętą dróżkę w kierunku naszych zbiorników z wodą. Od dawna nie chodzę tamtęny nawet w dzień. Pod koniec pory deszczowej, podczas huraganów pasły się tam krowy, droga jest pełna zaglębień po ich racicach i łatwo się potknąć, a krzaki niektóre są już wyższe ode mnie, jak to bywa w trokipach gdy się czegoś regularnie nie odchwaszcza. Dhuli miała zapewne myśl, że dotrze do zwierzaka górą. Myśl dobra, ale zabrakło koncentracji- nowe zapachy i pies poszedł za nosem.
Szczerze mówiąc liczyłam na to, że grubas Bhima pójdzie za nami. Ale niestety, gdy już przebrnęłam ze 100 metrów wśród rojów lecących do mojej czołowej latarki muszek, zorientowałam się, że Bhima raczej za nami nie podąża, leniwiec jeden. Zresztą moze nie powinnam go winić. Jest już kompletnie głuchy, być może wzrok siada mu także, a że został w tyle może nie miał odwagi isć tylko na węch. Za to ja odwagę mieć już musiałam. Księżyca nie ma za dużo, wiał silny wiatr, więc nie mogłam liczyć na własny słuch żeby usłyszeć pełznącego w krzaczorach węża. Pozostało liczyć na to, że latarki nie zgasną i starałam się iść za śladem suki, mając nadzieję, że nie przeskoczy nad wężem (kiedyś tak mnie przerobiły, że o mało nie nadepnęłam na węża lezącego na środku drogi- kompletnie nie uważałam, bo psy własnie tamtędy przebiegły...
Tym razem jednak węży nie było i nie szkodzi, bo ostatnio węże co nieco rujnowały mój spokój umysłu. Najpierw znajoma napisała na facebooku, że ich pies dosc dramatycznie szczekał, wiec jej mąż wyszedł zobaczyć co się dzieje. I zobaczył, że wielki boa dusi ich kota!!! Złapał węza za kark i jakoś go rozkręcił i przepędził. Przypadek drugi- guru nie ma, lecz czasem zachodze do jego domku. Bywa, że pozamiatać, albo plewić trawnik. Tym razem poszłam... na szaber
W końcu nie będzie go pewnie przez rok przez wirusa, a co się mają kosmetyki czy inne dobra marnować
Ograbiłam najpierw łazienkę, potem zeszłam do kuchni. Kuchnia jest odrębnym, malutkim budyneczkiem, z zasuwanymi drzwiami. Wlazłam, wylałam najpierw pół wiaderka wody co to z dachu jeszcze podczas huraganu naciekła do kosza na śmieci, a potem bezwstydnie otworzyłam szufladę. Oj, chyba nie spodobało się to niebiosom, bo spod szuflady... wypadł wąż!!!
Najprawdopodobniej był to młody wąż koralowy, ale pewna nie jestem, bo mimo, że miał wyraźnie pierscieniowe wzory, kolory miały inny odcień niż u dorosłego węża. Wąż w końcu wkrecił się do jednej z szafek, ja już innych szuflad nie otwierałam
A przedwczoraj rano przychodzę do świątyni, jednem ostatnio kapłanką od porannych ceremonii, zatem przychodzę wcześnie. Cisza, spokój, medytuję sobie. Kot jakoś tak opornie pakował się przez swoją dziurę w moskitierze i dziwnie zamiauczał. Za chwilę jednak usłyszałam chrupanie, czyli Priti dotarła do michy, spoko. Ale moja sielanka prysła gdy poszłam do lodówki po żarcie dla siebie. Kicia wyciągnęła zza lodówki zwiniętego w kłebek nieduzego węża. Zobaczyłam trójkąty i o mało nie dostałam zawału, bo uznałam, że to musi być terciopelo czyli fer de lance, najbardziej jadowity z kostarykańskich węży. Ten co prawda nie zachowywał się jak na terciopelo przystało, bo był raczej przerażony a nie agresywny, ale nie mogłam pozwolić, żeby kicia się narażała, albo żeby jej "zabawka" zwiała gdzieś pod lodówkę. Złapałam platikowy pojemnik na jedzenie i nakryłam nim węża, pod spód podłożyłam zafoliowany tekst świętej pieśni. Wąż dokonał świętokradztwa, robiąc na tę kartkę kupę
Wywaliłam go n zewnątrz. Niestety ten głupek jak tylko poczuł się bezpiecznie, zamiast odpełznąć, zaczął się czaić na jakąś zdodycz. I kicia znowu go namierzyła! Tym razem przykryłam go pokrywką pod pojemnika na pranie i gdy tylko kicia gdzię na moment znikneła usiłowałam go za pomocą patyka rzucić w krzaki. Nie było to łatwe, bo się mocno trzymał ogonem jakiejś gałęzi i w końcu musiałam go dżwignąć razem z tą gałęzią. Zrobiłam krótki filmik, chłopcy potem orzekli, że to jednak był młody dusiciel. Może za parę lat będzie się chciał zemścić na kici