Ponad 1/4 mojego życia to znajomość z Nią. Nie, nie z Sasky tylko z Atoją. Bo pod takim nickiem Ją poznałam na cro.pli. Taki adres mailowy wpisywałam za każdym razem pisząc do Niej. Tak jest wpisana w telefonie.
Naszych synów dzieli 16 m-cy. Kapi starszy od Sebcia. Gdy jako Klan Kapiszonków postanowiliśmy pojechać na zlot, jej nie było, bo właśnie Sebcio miał 2 m-ce...
Ale niezapomniany zlot był jej autorstwa. Pod Jej kuratelą - weekend majowy w Supraślu. Wymarzona pogoda. Kwiaty obsypane kwieciem. Atojka w przebraniu czy to nimfy czy bogini, z pochodnią w ręce....
Najstarszy Atojek na kilkanaście dni przed maturą...
A Ona sama rozpoznawalna z ujęć, niezwykłe spojrzenie na świat. I z pisania: zaskakująca relacja z wczasów. I każda kolejna.
Chcecie, poczytajcie....
http://www.cro.pl/drasnice-25-06-5-07-2006-t12377.html?hilit=Atoja Taką Atojkę znam, uwielbiam, pamiętam. Burza czarnych włosow, tajemniczy uśmiech, dokładność, ....
Podczas zlotów zawsze gdzieś z boku, nie wchodząca w fale morza rakiji... Więc zawsze był czas na rozmowy.
To jeden z żółwi o artystycznej duszy, które na szczęście spotkałam w swoim życiu. Z jednej strony zawsze ponad podziałami, ponad waśniami, których na forum nie brakowało. Z drugiej skutecznie wycofująca się do skorupy. I wciśnięta w nią aż do czasu, gdy sama postanowiła wyjść. Lub tylko wystawić nos. Lub oko. Drugim żółwiem jest jest nasz wspólny znajomy. Śmiałam się, gdy Atojka była blisko miejsca jego zamieszkania w sanatorium. I miała zamiar się z nim spotkać. Wysłała smsa. dzwonię do niego, pytam czy się widzieli. Nie, Atojka wysłała mi tylko pozdrowienia i tyle....
To nie jest przyjaźń. Ale niezwykła więź. Potrafiłyśmy się zjednoczyć dla dobra wspólnej znajomej. Same niewiele mówiąc o własnych problemach. A tych przecież nie brakowało...
Rak....nawet nie wiem w jakich okolicznościach się dowiedziałam o chorobie. Chyba jesienią, gdy już była op operacji i brała chemię. Potem kontakt był częstszy...A potem ja dołaczyłam do klubu.
Pamiętam jak w listopadzie 2014 roku bardzo cieszyłam się na myśl o spotkaniu w gronie cromaniaków w Krakowie. Atojka w ostatniej chwili wysłała organizatorom smsa, że nie przyjedzie. I żeby jej nie osądzać...
Dzwoniłam, pisałam...cisza. jej urodziny...brak reakcji. Boże Narodzenie...brak reakcji i kartki, które zawsze o swoich rodzin wysyłałyśmy...
W styczniu odebrała mówiąc: "Dojrzałam, by odebrać telefon od Ciebie. Ale muszę od razu zanotować w notesie, że jesteś osobą, która WIE"...
Atojka, właścielka kufra, do którego wkładała linki, porady, maile, etc. Do którego nie zaglądała. Pamiętam jak przy pierwszym rzucie choroby podkreślała, że zaufała w 100% lekarzom. Że nie czyta książek (nawet Antyraka przeczytał mąż). Że jej oczami i uszami była przyjaciółka (ta sama, która teraz 3 lutego miała operację).
Was znam dzięki Niej. To Ona podesłała linka do zaproszenia na warsztaty. Jak bardzo miło byłam zaskoczona widząc Ją w tak dobrej kondycji...
Gdy byliśmy w górach kontaktowałyśmy się po Jej tomografii... Wiedziała, że to rozsiew choroby....Obiecała, że się nie podda...
3 lutego. Zadzwoniła do mnie wieczorem. Długo rozmawiałyśmy. Opowiadała o zeszycie nr 76, który dostała ode mnie. Że kupiła specjalny żelpen, by ładnie w nim pisać, bo w linie i inaczej niż w kratkowanym... Zgadałyśmy się o sekretnikach do spisywania cudów dnia powszedniego... Mówiła, że następnego dnia ma iść na konsultację. Rozmowe przerwało moje pączkowe ciasto, które postanowiło zwiać z pojemnika i sygnał, że dzwoni do Niej przyjaciółka po operacji....
A potem już tylko wpis na forum... I znów brak reakcji na telefony, maile, smsy.... Mam to zdjęcie z warsztatów. Zabrałam ze sobą na mszę. Wciąż jest w kieszeni...
Atojko, cóż Ci mam powiedzieć.... Czekaj na mnie. Ale wybacz, jeśli się nie będę spieszyła....