Od wczorajszej nocy nie opuszcza nas ulewa związana z burza tropilakna nad Kubą
Woda w zbiorkinach znowu brązowa, pradu jak na lekarstwo, bo turbina zapchana a słońca nie ma. Kicia strasznie marudziła i jak ma nie marudzic, skoro jej wypełniona piaskiem kuwete na zmiane okupowały psy (no czemu mam lezeć na mokrej posadzce, skoro to jest suche i przyjemne
)
Ale od wieczora to już zaczął się pech. Wróciły purruhas- miejscowe meszki. Jak to diabelstwo gryzie! O północy zwlokłam sie z wyra zeby znaleźc moskitiere, bo spac się nie dało.
Od paru tygodni ja jestem "mistrzycznią" porannej ceremonii arati, nikt inny nie przychodzi, więc zdiwiłam się widokiem Gaury wchdzacego do kuchni po wiaderko do dojenia okolo 5:20. Pomyslalam, że może zamierza iśc do turbiny. Nie mogłam jednak o nic zapytac, bo bylam zajęta. Kilka minut póxniej wparował Syam Shyam NIGDY sie nie pojawia o tej porze poza okresem pobytu guru, o ile nie wydarzyło się coś ważnego.
Okazało sie, że cała noc bolał go brzuch. Jego zdaniem wątroba. Gaur mial go zawieść na izbe przyjęć do szpitala. I.... samochód nie odpalił!
Jeszcze nawet daleko do splacenia go, a już się zepsul i to w takim momencie! Jedyny lokalny taksówkarz okazał się nieobecny. Więc przyjechal Juan na motorku, wziął Shyama na dół wzgorza, skąd już dalej moga pojecać jego samochodem. Powrót na góre tez będzie na motorku i raczej w deszczu... Mam nadzieję, że to nic powaznego, żółty nie był. Jego mama umarła na raka piersi z przerzutem do wątroby... zas Shyam kategorycznie odmawia zwykle badań, leków itp, o ile juz sie nie czuje tak tragicznie że chodzić nie może. zwykle dsam sobie zapodaje jakies ziółka i nie wiem czy mu własnie któraś z tych domowych kuracji nie zaszkodzila