wiecie co, z tymi księżmi_szpitalnymi to naprawdę różnie bywa.
u nas jest jeden, chyba na całe miasto, bo spotkałam go i na porodówce, i na onkologii. i też nie powiem, żeby był to "właściwy człowiek na właściwym miejscu". o ile na onkologii jest super, zawsze puka, zawsze pyta
zanim wejdzie do sali czy ktoś sobie życzy, ja bez problemu przed każdą chemią miałam spowiedź, można było z nim pogadać, wyjaśnić wiele kwestii - nota bene:
dziewczyny, sakrament namaszczenia chorych jest sakramentem uzdrawiającym, który można przyjmować w każdej ciężkiej chorobie, a nie - jak się powszechnie sądzi - sakramentem przedśmiertnym!ten sam ksiądz na porodówce był jedną wielką pomyłką. pukał do drzwi cichutko, uchylał je na milimetr i... uciekał. jeśli na sali były dziewczyny zdeterminowane, to się na niego "polowało", a jeśli nie, to praktycznie kontakt był żaden. a powiedzcie mi, która świeża obolała mama ma siłę i chęci, by polować na księdza, jeśli właśnie rozwiązuje własne laktacyjne problemy? żadna. tym bardziej, że w szpitalu zazwyczaj się jest 3 doby. ja zaobserwowałam powyższe tylko dlatego, że byłam 2 tygodnie na patologii. i leżąca, mimo że bardzo chciałam, nie miałam żadnego wsparcia duchowego.
tak więc to różnie, naprawdę różnie jest. najważniejsze, wg mnie, to uczyć i jeszcze raz uczyć, jak się zachowywać w danych sytuacjach. jak rozmawiać z pacjentem. i to chore jest, że nie mamy tego w sobie - tego pukania do drzwi, pytania o pozwolenie, informacji o tym, co za chwilę będzie się działo i poszanowania intymności. do szału mnie doprowadza prowadzenie wywiadu lekarskiego przy całej sali pełnej kobiet, albo komenda położnej "pani zdejmie majtki!" i nie wiesz, kurna, czy cię będą golić, cewnikować czy badać. ani po jaką cholerę to wszystko.
dużo zmian jeszcze u nas trzeba, dużo.
(hamaczku, ja też mam niby "wyczerpany limit", a wyborczej wogle nie czytam
)