To i ja tu pasuję. Miałam 45 jak go wymacałam, ale podejrzewam, że już sie pare lat rozwijał. W 2008 miałam półpaśca, co sie podobno w tak "młodym" wieku zdarza na ogół gdy ktos choruje na nowotwór. Dokładnie wtedy operacje miała moja ciocia.
A ja... wymacałam w styczniu, ale na mammo poszlam dopiero pod koniec wrzesnia, w Polsce. Jak go wymacałam to poczułam niepokój, ale wmawiałam sobie, że to nie może być rak. ZAczęłam gwałtownie chudnąć, ale przypisywałam do ciężkiej pracy i duzej ilości chodzenia. Miałam coraz mniej energii, w końcu pojawiła się jakas ponura depresja, nic mnie nie cieszyło.
Dostanie się na mammo było skomplikowane, prawie bym sobie odpuściła, ale szczęsliwie w Lublinie zawitał mammobus. Postałam w kolejce, zrobiłam i... prawie zapomniałam. Az do tego strasznego dnia, gdy w wielkiej kopercie przyszedł wynik. "Nowotwór złośliwy piersi i węzłów". Przeszmuglowałam kopertę do swojego pokoju, zeby rodzice nie zobaczyli
A miałam już spakowana walizke do wyjazdu do Kostaryki...
Wysłałam list do mojego guru, w nastroju, ze wracam do klasztoru, zeby umrzeć. Nie spodobała mu sie taka wersja
i zacząl usilnie namawiać mnie na leczenie. Ukradkiem poszłam do docenta Stanisławka. "Czy jest sens to leczyć" zapytałam wręczając mu wynik mammografi. Obejrzał zdjęcie. "Cała pierś... Nie powiem pani ile pani z tym bedzie żyć, moze kilka miesięcy a może 20 lat. Ale ja bym to leczył".
Za namową znajomego lekarza z USA usiłowałam przeforsować najpierw operacje a potem chemię, ale w koncu machnełam ręką, niech sie dzieje co chce... Najpierw 4 AT, potem operacja, 4 TAC, radio.
A teraz:
Wróciłam do swojego klasztoru i niby jest tak samo, ale troche inaczej. Jestem jakas pogodniejsza i mniej strachliwa. Ręka trochę dokucza, ale bez przesady. Mniej myśle o przyszłosci, cieszę się tym co jest.