Gaur pojechał odwiedzic rodziców dwa tygodnie temu. W ciągu tygodnia Juan doi rano krowy i wyprowadza je na pastwisko, zamyka cieleta i karmi byka. W weekendy było to zadanie Gaury. A że jego nie ma, to Juan wpada rankiem na moment, tylko wydoić i posłac zwierzaki gdzie trzeba, zaś popołudniowe obowiazki to moje zadanie. Z bykiem jest latwo, jest w zagrodzie, w dodatku uwiązany. Musi biedaczysko przeczekac az odrośnie mu trawa na pastwisku. Rano dostaje worek scietej zielonki, po poudniu siano i jeszcze troche koncentratu na osłodę chwilowej niewoli. Cieleta zamkniete w zagrodzie dla koni, zeby nie poszły za mamami, po sprowadzeniu krów z pastwiska sa wypuszczane i ida gdzie chcą. Za pierwszym razem było super, wszystkie trzy krowy stały grzecznie przy furtce, ja tylko otworzyłam, rzuciłam pare razy kamyczkiem, zeby w zadek trafic i nawet nie musiałam wchodzic na pastwisko, zeszły i udały sie we wlasciwym kierunku. Przedwczoraj już nie było tak rózowo, musiałam wdrapywac sie wysoko na pastwisko, zeby je sciągnąć (jest strome, a trawa miescami wyższa ode mnie). Wczoraj było moje Waterloo.
Juan dla odmiany postanowił, że cielęta beda sie pasły z wolem na drodze, żebym nie musiała się zajmowac ich wypuszczaniem. Droga jest zagrodzona furtką, pastwisko na ktorym były krowy jest powyżej, więc mozliwośc, że jedno ucieknie do drugiego niewielka. Idę pod pastwisko, pogoda piekna, zadnych grzmotów na horyzoncie jak poprzednim razem. Jedna krowa z jednej strony, daleko i wysoko, dwie z drugiej, no za żadne skarny nie ogarne ich za jednym razem! Ide najpierw do tej pojedyńczej. Ledwie mi sie udaje "doczolgac", bo musze przejśc przez jar wyzłobiony przez strumień. sprowadzam ją troche niżej, licząc na to, że dalej sama zejdzie i ruszam po dwie nastepne. Nie widze ich, trawa wysoka, a do tego sa za górka, wiec idę na czuja, wydostaje się z gąszczu kilka metrów nad nimi. Poczatkowo udaje mi sie je zawrócić rzucaniem kamyczków, potem jednak zaczynają mnie ignorowac, więc muszę sie ześliznąc niżej, zeby zastosowac argument kija
Ida w dół, choc opornie, bo po drodze pozerają wciąż trawę. W końcu dotarły do poidła, jest super1 Wdrapuje sie na górke po trzecia, co znalazla cien pod drzewem i ani mysli sie stamtad ruszyć. Idzie grzecznie w dół, jeszcze chwila i wszystkie beda na drodze, zaprodzadze je do zagrody i moje pasterskie obowiazki sie na dziś skończą. I oto nagle, jakny opętana przez diabła, Purna- najwieksza z nich, skeca w lewo i gna pedem w górę pastwiska!
Słyszę ryk cieląt, są gdzies w pobliżu. Odwracam sie czy pozostale krowy nie maja zamiaru dolaczyc do uciekinierki, na szczęscie wciąż idą pomału w dól. Po morderczej galopadzie udaje mi sie dogonić zbiega i zawrócic ja. idziemy w dół, spokojnie, choc "zachecający kij" pare razy dotyka jej tyłka. I nagle, tuż przed tym podziemnym strumykiem, ta cholera znowu skręca w góre i gna z kosmiczna prędkością!
Od dawna tyle nie klęłam! Po polsku i hiszpansku!
Byłam równie wścoekła co wyczerpana, reke bezwęzłowa zaczela sie odzywac, bo w ferworze pogoni nie zauwazyla, że podpieram sie prawą. Dogonila wreszcie, wścieka jak sto diabłów! Znowu gnam w dół. gdy wreszcie wychodzimy z gąszczu widze, że tamte sa już na drodze... i sa tam tez cielęta
Córeczka purny własnie pnie sie w górę na pastwisko. No jak bede je musiała we dwie ganiac to chyba zwariuję!
Na szczęście zeszły. Nie miałam sił oddzielac cieląt, zamknełam w zagrodzie wszystkich razem. Rano mleka nie było