Przed opisaniem tego co mnie dziś spotkało zrobię wstęp, bo albo mam zbyt wielkie oczekiwania w stosunku do ludzi, albo jestem niekumata.
Nasz kolega (wszyscy znamy się od ogólniaka) wydał drugą książkę. Spotkanie autorskie miał 15 listopada. Z wiadomych powodów nie mogłam być. Poprosiłam innego naszego kolegę aby kupił książkę od Krzysia i poprosił w naszym, moim i męża, imieniu o dedykację. I teraz sprawa odbioru rzeczonej książki. Do tej pory kontaktowaliśmy się przez fejsa, aż tu mój kolega przysyła mi numer swojego telefonu (nigdy nie zabiegałam, a nawet broniłam się, bo to tak chciałam). Trudno, skorzystałam i niestety musiałam ujawnić też swój numer ... Po długich negocjacjach, zawsze prosiłam aby on wyznaczył miejsce i termin, udało się. Zaproponował dziś, podał godzinę i swój adres. Podjechałam pod blok i dzwonię, że już jestem, na co słyszę, "tylko wrzucę coś na nogi i już schodzę"
, myślę sobie co za kurtuazja, osobiście mnie wprowadzi do domu? Kolega zszedł, zauważyłam, że ma reklamówkę, domyśliłam się, że z książką.
Rozliczamy się i w trakcie tego, nieco przechylił mi się portfel i posypały się drobniaki. Schylając się po rozsypane drobniaki zauważyłam, że z jego portfela wyleciał jeden pieniążek i potoczył się prawie pod moje nogi (moja kasa już spokojnie leżała), podniosłam go i podałam mówiąc, to jest twój i dalej zbierałam moje. Zauważyłam, że on pomaga mi zbierać, tylko w momencie kiedy już nic na chodniku nie było, on to co miał w dłoni zaczął wrzucać do swojego portfela, zawahał się chwilę (sądzę, że zdał sobie w tym momencie sprawę co robi) i mówi "twoje, moje, co za różnica". Pożegnaliśmy się i tyle.
Czy rzeczywiście po podaniu przez niego adresu, mogłam się spodziewać zaproszenia do domu, czy moja chora imaginacja przeholowała.
Ogólnie trochę goopio się poczułam. Powinnam?
Dodam jeszcze, że miałam dla niego takiego aniołka co to je robię na szydełku i nie dałam, bo jakoś nie znałazlam odpowiedniego momentu.