Hm... ja jakoś skłaniam się ku temu, co pisze Braja... Mam na myśli chemię u osób z rakiem zaawansowanym, rozsianym.
Moja Mama od momentu diagnozy przeżyła dokładnie pół roku i 8 dni. Coraz częściej myślę, że wykończyła ją chemia. Znosiła ją źle fizycznie, a to pogarszało stan psychiczny... a psychika w raku jest bardzo ważna. Wcześniej, od około dwóch lat miała dolegliwości, ale nie na tyle uciązliwe, żeby się z nimi przed kimkolwiek zdradzić. Na początku stwierdzono raka macicy, zaraz potem przerzuty do płuc, ale jeszcze długo nikt nie zbadał reszty, a tuż przed śmiercią okazało się, że rak był mocno rozsiany, m.in. również do kości. Mama bardzo źle znosiła chemię, miała straszne grzybice, jadła niewiele, w ogóle nie mogła pić, wzrasatał poziom kreatyny, spadały wyniki... Czasem myślę sobie, że gdyby zbadano ją wcześniej dokładniej i odstąpionoby od leczenia chemią na rzecz jakości życia, podejmując jedynie leczenie przeciwbólowe, paliatywne, mogłaby jeszcze być z nami... że skoro bez leczenia przeżyła tyle lat, to MOŻE przeżyłaby kilka kolejnych...
Z drugiej strony - moją Mamę załamywały skutki uboczne chemii, ale jest mnóstwo osób, którym to, że wciąż mogą się leczyć, daje siłę i nadzieję...
Nie wiem, sama nie wiem...