Amazonka - klub internetowy - rak piersi
Rak piersi => Leczenie raka piersi => Wątek zaczęty przez: Mirusia w Maja 27, 2013, 10:45:31 am
-
Podawanie chemii, a potem operacja. Jest to jak najbardziej uzasadnione.
I niekoniecznie tak się postępuje przy dużych, tzw. nieoperacyjnych guzach.
Znam osrodki, które w ten sposób postępują prawie zawsze. Wtedy widać, czy zmiana reaguje na chemię.
-
Mnie by interesowały statystyki. Choć wiem, że najgorsze co może być, to uwierzyć statystykom. Bo one jedno badają, a przecież otoczka jest z wieloma zmiennymi. Chodzi mi o przeżywalność 10-20 lat, w zależności od przyjętej metody leczenia. xhc
-
Dano, z całym szacunkiem, ale dziwią mnie niektóre Twoje wypowiedzi.
Denerwuję się czytając je, a nie potrafię ich zignorować.
-
Mirusiu ripostuj, jak Cię coś dziwi, albo sprowadź mnie na ziemię. Ja się nie obrażam. A bywa, że szybciej piszę, niż pomyślę. Ale tak sobie wyobrażam bycie na forum. Spontaniczne reakcje. A jak która wychwyci ich bezsens, to będę wdzięczna. Bo tylko krowa nie zmienia zdania. xhc
A tak na marginesie. Mierusiu, mam (miałam) albo przyjaciół, albo wrogów. Mało letnich wokół siebie. Mam coś w charakterze z takiej zadziory, ale uwierz mi, jestem otwarta na ludzi i bardzo ich lubię. :-*
-
Dano. Każda(y) z nas dostaje na powitanie konika i to konika z szabelką. A po co? Żeby nas zagrzewał do boju. Dodawał otuchy i "gonił" dziewczyny (chłopaki) z dłuższym stażem. Taka, moim skromnym zdaniem, powinna być tutaj atmosfera.
Wydaje mi się, że nie są nam potrzebne, żadne statystki. Nic nam nie przyjdzie z ich lektury. Ważne jest tu i teraz.
Zdrowe klempy, czy te z dziewczyn, które muszą toczyć ponowne starcie, są wprawdzie zahartowane w bojach, jednak pozostały po tym wszystkim bardziej wrażliwe. Trzeba pamiętać też o całkiem nowych osobach. Często przestraszonych, które na tym forum powinny w nas znaleźć wsparcie.
Dlatego proszę, nie straszmy statystykami, nie żałujmy. Zagrzewajmy natomiast do boju. Dodawajmy otuchy, trzymając dyskretnie za potrzebujących kciuki.
Natomiast dzisiejszą dyskusję "na różowym" pomińmy milczeniem. Żenada.
Mam nadzieję, że Cię nie uraziłam. Nie było to moją intencją :)
-
o_to_to (http://emotikona.pl/emotikony/pic/flower.gif)
-
Mirusiu, jak pisałam się nie obrażam i broń Boże mnie nie uraziłaś.
Ja sobie myślałam, że statystyki podniosą na duchu, bo przeżywalność jest coraz dłuższa, a nie zdołują, a może z tych statystyk wyszłaby jakieś wnioski i warto by było z nich skorzystać. Ale tak jak pisałam w poprzednim poście, nie ma nic bardziej mylnego, jak statystyki.
Koniś dla Ciebie za szczerość :0ulan:, którą cenię sobie najbardziej. Buźka :-*
-
Ja nie przepadam za statystykami dotyczacymi mojego typu raka. Ale... przyznaję, że chętnie zobaczylabym statystyki ile lat żyja osoby, które wcale nie podejmują leczenia lub rezygnuja z niego w przypadku niezbyt agresywnych przerzutów.
Jak wspomniałam, jedna z moich cioc ma raka piersi. Zgłosiła sie do lekarza juz w bardzo zaawansowanym stadium, raczysko zaczęło gnić. w końcu chemia go trochę zmniejszyła, zoperowali, miały byc naświetlania, okazało się że jest 8 przerzutów do płuc. No i tak ciocia dostała znowu chemie a potem arimidex, który brała przez pare lat. okazało się, że lekarka nie zauważyła w tomografiach, że pojawiły się przerzuty do wątroby i guzki w tarczycy. >:( (Ja bym już dawno zmieniła lekarza, a ona się trzyma tej baby!!!). Dopiero wznowa w piersi i obejrzenie wyników tomografii przez innego lekarza pokazało, że od dawna leczenie było guzik warte, a tylko cioci szkodziło. I znowu brała chemie, teraz pigułki, a ja jak na nia patrze to widzę, że wszystkie objawy z jakimi się zmaga to skutki chemii (ciągłe infekcje, bóle kości i osteoporoza, zawroty głowy, kołatanie serca). Te maleńkie przerzuty nie dają żadnych dolegliwości. Ciocia nie ma nawet zadyszki, trawi wszystko jak nastolatka, no może lekkie dławienie w gardle od tarczycy... Więc tak sobie myslę, że może lepiej, żeby wcale sie nie leczyła? Może to skróci jej życie?
Mam znajomego, którego mama i babcia zmarły na raka macicy. Żadna nie podjęla leczenia. Jedna zyła od momentu wykrycia 8 lat, druga 13... Oczywiście, każdy rak może mieć inna dynamikę, nie da się przewidzieć, myslę jednak że w przypadkach gdy statystycznie śmierć z powodu powikłan pochemijnych staje się wieksza niz prawdpodobieństwo zgonu na raka, to powinno sie o tym poinformowac pacjenta, ze najlepiej byłoby wstrzymać leczenie. Bo to przestaje być leczenie, "po pierwsze nie szkodzić"
-
Przeczytawszy wreszcie dokładnie co napisałaś, wyciągnęłam wniosek ( być może błędny) ,że lepiej nie brac chemii??? Ja ripostując przytoczone historie rakow macicy ,odpowiem ,że miałam dwie znajome , które tylko się operowały i nie podjęły leczenia chemią ( za czyjąś namową, w tym jedna była pielęgniarką) . Obie zmarły w przeciągu dwóch lat , po rozprzestrzenieniu się raka. Co do twojej cioci nie można wyciagać wnioskow,ze przerzuty nie dają dolegliwości i tylko chemia jej szkodzi. Tak być może jest na tym etapie, przerzuty jak dają w kośc to już jest bardzo żle i przeważnie za późno. Pewnie ,ze są szczęśliwcy ,którzy już umierający ,cudem zdrowieją ,ale na razie leczenie mamy takie jakie jest i powinnismy z niego korzystać. Jak zachorowałam pierwszy raz mając 47 lat ,pytałam o alternatywne leczenie w USA. Owczesna onokolg ,która raz w miesiącu tam jeżdziła poinformowała mnie ,ze jest identyczne . Nic innego by mi nie zlecono.Wzięłam wiec 4 AC bo rak był niehormonozależny ,12 mm , G1 i czyste węzły, Her minus..Niestety nawet mastektomia której zażądałam ( bo namawiano mnie na oszczędzającą), nie uchroniła mnie przed wznową w bliżnie , która pojawiła się po roku. Znów wycięcie guzka( 8 mm) i tym razem radioterapia bo guzek okazał się hormonozależny. Potem 5 lat z tamoksifenem. Acha i wcześniej 4 radio na jajniki by ostatecznie wyłaczyc je z pracy i wywołać menopauzę.MInęło 6 lat a ja wciąż biegam ,cwiczę ,nic mnie nie boli, pogodziłam się z menopauzą ( obym tylko takie problemy miała). Niech tak już zostanie !:)Dziękuję medycynie za leczenie, lekarstwa i nadzieję! Opatrznosci dziękuję codziennie!
-
"Myślę jednak że w przypadkach, gdy statystycznie śmierć z powodu powikłań pochemijnych staje się większa niż prawdopodobieństwo zgonu na raka, to powinno się o tym poinformować pacjenta, że najlepiej byłoby wstrzymać leczenie. Bo to przestaje być leczenie, po pierwsze nie szkodzić."- cytat z postu braji.
Ja myślę, że braji nie chodziło o to, aby nie brać chemii w ogóle. Pewnie sama by jej nie brała.
Jedynie w sytuacjach nazwijmy to już trudnych wybrać tzw. złoty środek.
Czy możliwe jest wybranie w takich sytuacjach złotego środka?
Męczyć i dalej leczyć, czy też odstawić, poinformowawszy o tym pacjenta.
Myślę jednak, że lekarze nie są przygotowywani (można to też inaczej nazwać) na wybór właściwego postępowanie. Jest to trudne, a dyskusja nad tym zahacza już o zgoła inny temat.
-
Hm... ja jakoś skłaniam się ku temu, co pisze Braja... Mam na myśli chemię u osób z rakiem zaawansowanym, rozsianym.
Moja Mama od momentu diagnozy przeżyła dokładnie pół roku i 8 dni. Coraz częściej myślę, że wykończyła ją chemia. Znosiła ją źle fizycznie, a to pogarszało stan psychiczny... a psychika w raku jest bardzo ważna. Wcześniej, od około dwóch lat miała dolegliwości, ale nie na tyle uciązliwe, żeby się z nimi przed kimkolwiek zdradzić. Na początku stwierdzono raka macicy, zaraz potem przerzuty do płuc, ale jeszcze długo nikt nie zbadał reszty, a tuż przed śmiercią okazało się, że rak był mocno rozsiany, m.in. również do kości. Mama bardzo źle znosiła chemię, miała straszne grzybice, jadła niewiele, w ogóle nie mogła pić, wzrasatał poziom kreatyny, spadały wyniki... Czasem myślę sobie, że gdyby zbadano ją wcześniej dokładniej i odstąpionoby od leczenia chemią na rzecz jakości życia, podejmując jedynie leczenie przeciwbólowe, paliatywne, mogłaby jeszcze być z nami... że skoro bez leczenia przeżyła tyle lat, to MOŻE przeżyłaby kilka kolejnych...
Z drugiej strony - moją Mamę załamywały skutki uboczne chemii, ale jest mnóstwo osób, którym to, że wciąż mogą się leczyć, daje siłę i nadzieję...
Nie wiem, sama nie wiem...
-
Pamiętam jak jedna z nas ,jeszcze na pierwszym forum,Halinka, spotkała się z odmową leczenia. Onkolog wzruszyła ramionami i powiedziała jej ,że juz nie ma czym jej leczyc ,ze to koniec. To było straszne dla niej ,dla jej bliskich.To był już wyrok. Strasznie się załamała i niedługo potem umarła.MOj teść podobnie, nie chciano mu podawac zadnej chemii.Umarł po 4 miesiącach od diagnozy. To wszystko nie jest takie łatwe , proste . Czasami nam się coś wydaje ,a potem nagle chcemy życ, chcemy się leczyc ,chcemy lekarstwa. Zawsze powinno ono być, bo musimy mieć nadzieję! chyba, ze potrafimy znaleźć ją gdzies indziej w czyms innym. Inaczej będzie tez decydowac o leczeniu lub rezygnacji osoba starsza, samotna, po przejściach, inaczej młoda, martwiąca się o dzieci i ich los.
-
Masz rację (jak zwykle ;D), Amorku. Dlatego właśnie napisałam
moją Mamę załamywały skutki uboczne chemii, ale jest mnóstwo osób, którym to, że wciąż mogą się leczyć, daje siłę i nadzieję...
Nie wiem, sama nie wiem...
Czytam raz jeszcze... I tak jakoś dziwnie ta rozmowa mi nie pasi w wątku "Po czterdziestce" :o Może trzeba by to gdzieś przenieść?
:-*
-
Skorzystam z tego miejsca. Choć tytuł nie jest za bardzo adekwatny do tego co chcę napisać. Muszę sobie ulżyć, a może przelanie tego na klawiaturę trochę mi pomoże.
Mimowolnie stałam się w kilku przypadkach doradcą osób, które wymęczone leczeniem szukają pomocy. Chodzi wiadomo o twarz, szczęki i Gliwice. TO JEST NAPRAWDĘ NAJLEPSZE MIEJSCE NA LECZENIE TYCH NOWOTWORÓW.
Przybił mnie ostatni przypadek. Kobieta niepotrzebnie przetrzymana w ośrodku, w którym podjęła leczenie. Samo leczenie chyba za agresywne, nie przynoszące efektów, prawdopodobnie obarczone błędami. Pozostawiona finalnie bez żadnych wskazówek i pomocy. Trzeba pamiętać, że w tych przypadkach następuje prawie zawsze duże okaleczenie, pozbawienie możliwości jedzenia.
Dobrze, że w tym wszystkim są tacy, którzy chcą zobaczyć, ocenić szanse i ewentualnie podjąć się naprawy i mam nadzieję dalszego leczenia.
Przepraszam, że obarczam Was tym, ale chce mi się wyć, a tutaj mam nadzieję, nie będzie zaglądało dużo osób.
-
A ja cos optymistycznego. Chciałam znaleźć cos co zainspiruje Kasię z różowego i tak niechcący znalazłam TO: http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/19106581 Do wątku Kasi nie pasuje, ale szkoda by było taka informacją sie nie podzielić. :)
Dla tych co nie znaja angielskiego- jest to opis przypadku pacjentki z rakiem piersi z przerzutem do wątroby, zajęte 24 węzły, hormononiezalezny, Her 2 dodatni. Po operacji leczona taksolem i herceptyną, po roku przerzuty znikneły i tak jest od 7 lat (no, w zasadzie teraz to pewnie dłużej, raport jest z 2008)
:0ulan: