Mag, mieszanie tematów w wątkach, to nasza specjalność
Niech będzie, że ja namieszałam
A w odpowiedzi na poprzednie posty; zawsze wielka niewiadoma, ale wiara czyni cuda i tego się trzymajmy
Ciut się zrehabilituję. Moja mamusia miała przedoperacyjną radioterapie. Było to w roku 1976-77.
W tym czasie byłam w ciąży i ciężar pomocy przy leczeniu przejął na siebie mój brat, niewiele mi mówiąc, bym się nie denerwowała. Rzecz działa się w Poznaniu. Guz nie nadawał się do operacji. Mamusia wykryła go z rok wcześniej, ale inne sprawy (np. mój ślub) nie pozwoliły jej zająć się leczeniem (też trzymała to w tajemnicy, nic nie wiedziałam). Lampy spaliły ciało doszczętnie. Były to dawne czasy, chemii przedoperacyjnej pewnie nie było i info od lekarze, że jak guz się zmniejszy, dopiero możliwa będzie operacja. Nigdy nie zapomnę wyglądu tego spalonego ciała (pierś + pacha). Musiało to się wygoić i po jakimś czasie (też nie pamiętam dokładnie) operacja. Nie wiem, czy wtedy badano hormonozależność. Raczej nie, ale mimo to mamusia brała tabletki (już nazwy nie pamiętam) przez 5 lat, tak jakby był hormonozależny. Cyrk był z ich zdobywanie, bo w zasadzie tylko w aptekach z darów. Operacja była po kilku miesiącach od tej radioterapii i mamusia sobie spokojnie żyła 16 lat. Po tym czasie pojawiły się przerzuty do wątroby. Chemia je ujarzmiła. Mając 70 lat zmarła na typową niewydolność krążenia, a nie na raka, 4 lata od stwierdzenia przerzutów do wątroby.
Opisuje to tak szczegółowo, by pokazać, że nawet w tak odległych czasach (ponad 38 lat temu) udawało się pokonać tę chorobę