na fejsie napisałam - tu powtórzę - trochę za mag, trochę z innej perspektywy:
obejrzałam i ryczałam na zmianę z krzykiem ze dwie godziny. Książkę przeczytałam, choć opornie mi szło, natomiast w kinie siedziałam jak przymurowana. Tak: siedzi mocno w głowie. Dla mnie - za mocno.
Pokazanie rodziny od środka okiem kamery, która nie narzuca interpretacji, rodziny niby takiej jak każda, kochającej się, mającej troski, choroby, znajomości, troszczącej się o siebie, a jednocześnie tak bardzo chorej, tak tragicznie chorej, bo śmiertelnie chorej. Śmierć sączyła się z każdego ujęcia, z każdego kąta, gestu. A jednocześnie ludzie w tej rodzinie uzdolnieni i potrafiący swoje talenty pokazywać światu - ale tak zaburzeni na granicy zdrowia i choroby. I dlatego też nie widzący swojej choroby, więc nie mogący poznać jej przyczyny.
Można powiedzieć: fatum, zły los.
Ale trzeba zobaczyć złożoność osobowości Zdzisława wraz z jego niby oswojonym szaleństwem skrytym za intelektualizacjami, a jednocześnie z fascynacją przemocą, gwałtem, agresją, śmiercią, rozpadem, rozkładam. Przedstawiał to jak umiał - na obrazach. I niby miał 'oswojone', potrafił o swoich fantazjach opowiadać (od tego film się zaczyna i na tym konczy), a jednocześnie jedynie w odbiorze widza pozostaje ulotne wrażenie, że on się bardzo niezdrowo ekscytował swoim szaleństwem. Zamknął je głęboko w sobie, wydawać się by mogło, że miał je pod kontrolą. Ale to ono powodowało, że nie mógł być współczującym, odzwierciedlającym ojcem i mężem. Nie znosił dotyku, nie potrafił przytulić. Rzeczy zastępowały mu uczucia. Nie mógł dać synowi nic poza swoimi obrazami; tymi strasznymi obrazami, które pokazywały jego chorą duszę. Gdy szedł do niego z troski, z niepokoju - musiał mieć przedmiot, jakby słowa nie wystarczały, jakby uczucia mogły zaistnieć jedynie przy pretekście. A przecież czuł. Musiał czuć. Tylko nie potrafił sobie dać rady z tym, co czuł.
Zofia - matka. Przepełniona miłością, troską, ale bez granic, ze stłamszoną osobowością, była jedynie do tego, by jej mężczyźni mogli być/żyć/istnieć. I taka naiwna... Taka naiwnie dobra. Gdy ona umarła - oni nie mogli żyć... Przy tym niezwykle, poza możliwością nazwania, zobaczenia, uchwycenia - intruzywna wobec syna. Ona nigdy nie wypuściła go z siebie. Ona jakby widziała go jedynie poprzez siebie i swoje rozumienie świata. Scena, gdy idzie do jego domu pod jego nieobecność i z pedanterią sprząta jego 'brudy' - wstrząsająca. Później Tomasz wpada do jej kuchni i robi klasyczny rozpierdziel. Patrzymy na to z przerażeniem. Czysta agresja. Czyste szaleństwo. Ale gdy zrozumiemy, że on został doprowadzony do tego szaleństwa być może właśnie dlatego, że nie mógł inaczej powiedzieć, aby dała mu wolność, aby 'wyszła' z jego wnętrza - być może wtedy w tym szaleństwie zobaczymy rozpacz człowieka, który nie miał słów, aby wyrazić swój sprzeciw wobec takiej wszechogarniającej intruzji; w dodatku podszytej bezrefleksyjną 'miłością'.
No i Tomasz. Kamera pokazuje nam wiwisekcję psychotycznej depresji. To obraz człowieka w depresji, który pragnie 'nie_być', umrzeć, a w zasadzie zabić jakąś część siebie - może właśnie tą część, którą zawładnęła matka - po to, aby się uwolnić od czegoś, czego nie potrafił nazwać. Nie potrafił stworzyć związku z kobietą. Każda relacja się rozpada. Z rozpaczą poszukuje kobiety, która będzie silna, będzie stawiać granice (których matka nigdy nie stawiała), a jednocześnie te kobiety, które się pojawiają, są też jakby z pogranicza normy i choroby. A może takimi czyni je związek z tak chorym człowiekiem?
Tak, to film, k†óry daje po oczach, a bardziej po mózgu.