"Zimna wojna". Wszyscy on im mówią. I mówią bardzo dobrze.
Byłam. Widziałam.
Niezwykłe kino. Tak oszczędne. Tak wyraziście pokazane. Jak monolityczne kawałeczki życia połączone nitkami. Jak puzle, które wiemy, że pasują do siebie, ale połączyć je można tylko dokładając do nich własne myśli, przeżycia, wspomnienia. Oraz przede wszystkim swoje rozumienie świata i swoją własną historię.
Nie ma w tym filmie ani jednego zbędnego obrazu. Nie ma ani jednego zbędnego słowa.
Wyszliśmy z kina w milczeniu. Potrzebowaliśmy chwili, aby zdania się poukładały. A później, przy białym winie, serach i truskawkach, gadaliśmy do północy i skończyć nie mogliśmy.
Dodam, że wszyscy jesteśmy nieźle po 50-tce, a obrazy pokazują naszą młodość i dorosłość. Pokazują w taki sposób, że wspomnienia same wypełzają.
Konkret? Nie ma konkretów. Jest magnetyczna Kulig; absolutnie doskonała. Jest Kot, który pokazuje siebie tak szlachetnie, tak naturalnie, że dech zapiera. Jest też Kulesza, która w kilku dosłownie ujęciach pokazuje kosmos charakteru. No i jest Szyc w roli, która opowiada obrazami o tym, jak być niespełnionym, a robi to tak naturalnie, jakby grał siebie.
Kobiety, to trzeba zobaczyć.