Wracając do hashi to na USG pani dr od razu powiedziała, że je mam, bo budowa tarczycy jednoznacznie na to wskazuje. Więc pewnie jest tylko parametry tak sobie będą skakać.
Ale wracając do spraw sercowych ;-)
Po raku piersi czasami mówiłam, że statystyki umieralności wskazują, że i tak mam większe szanse paść na serce niż zejść z powodu raka piersi. No i se wykrakałam. Ale na szczęście nie "na amen".
W zeszły czwartek zasiadłam rano do kompa, bo miałam zamiar kupić bilet na ciapąg (powrotny, po turnusie rehabilitacyjnym w Jastarni, na 8 czerwca). Akuratnie w tym dniu zmienia się się rozkład jazdy pociągów i system wywaliło. A że była to już okolica 8 rano, więc i rozmawiałam z dziewczynami, które koczowały na dworcu PKP od 5 rano za biletami, i pogadywałam z częścią Was na Messengerze, i zbierałam się do robienia dokumentów dla klienta. Byłam już po śniadaniu, a przed kawą. Zamierzałam nałożyć odżywkę na długie na włosach działanie. Więc tak sobie siedziałam, siedziałam i nagle poczułam, jakby mi ktoś wiadro postawił na klacie. Ani oddychać się za dobrze nie dało, a serducho tak nawalało, że huczało mi w głowie.
Więc poszłam po ciśnieniomierz. Baterie nie działały. Wyjęłam więc z pilota - to samo. Innych nie znalazłam (junior zużywa je w zastraszającym tempie do myszki, do klawiatury, do lampeczek ledowych).
Obudzony małż je znalazł. Ale i tak ani nasz anie urządzenie teściowej nie było w stanie zbadać mi pulsu. Odliczanie w dół było widoczne, a potem komunikat ERR :-(
Więc telefon na 112.
I za jakieś 10 minut pojawiło się dwóch panów. Ale ja na szczęście już się wtedy lepiej czułam.
Młodszy z ratowników podpiął mnie pod pulsometr, a jego dioda zaczęła migać na czerwono. Zdjął czujnik z palca i zbadał puls ręcznie. Zbladł jeszcze mocniej i dał mi do dmuchania strzykawkę. Musiałam dąć z całych sił, by przepchnąć tłok. Po kilku takich razach znów założył czujnik i pulsometr pokazał 244 uderzenia na minutę.
Szybko zeszli po zestaw do ekg. Podłączyli go do transmisji do szpitala.
Dzowniąc tam zdał raport: "Pacjentka 45 lat, ponad 200 na liczniku, bez ciśnienia, logiczna".
No bo sobie żartowaliśmy. A on nie mógł uwierzyć, że nic mnie nie boli nic nie dolega.
Szybka decyzja pani dr i podanie leku (podczas zabiegu dowiedziałam się, że to okropna trucizna), który w okamgnieniu obniżyl puls "Ale nie spadnie mi do zera?" ;-)
Potem jeszcze w karetce 25 minut, jazda przez poranne miasto (na trase stłuczka i korek). Ale ja się czułam jak gbyby nic się nie stało.
I tak smao czułam się na R-ce, na OIOMie. Na każdym z tych oddziałów nie byłam dłużej niż 10 minut. W końcu trafiłam na oddział kardio. EKG, echo serca, badania krwi (pierwszy raz pojawiły się problemy z żyłami, bo w zgięciu łokcia był wenflon, a krew pobierali w sumie 4 razy z dłoni).
Usłyszałam, że skoro jestem umiarowiona, to jutro do domu (piątek), ale wskazany będzie zabieg ablacji (termin do umówienia na czerwcie/lipiec). No to git.
Ale w piątek pojawił się inny pan dr (po naradzie lekarzy) i jasno zapowiedział, że puls sięgający 300 uderzeń to bezpośrednie zagrożenie życia i że dadzą holter na dobę (ale taki malutki tylko do pulsu) i że ablacja już we wtorek.
No więc spędziłam w szpitalu szalenie nudny weekend. Dobrze, że do niedzielnego popołudnia była cudowna pogoda. Więc spacerowałam po terenach zielonych.
Holter wskazał jedynie wzrost do 127 uderzeń, gdy z premedytacją weszłam schodami na 5 piętro, zeszłam w dół i potem znowu na 2 piętro.
No i we wtorek rzeczywiście miałam ablację.
Wykonywał spec w tym zakresie dr Młodnicki. Asystował mu za szybką drugi lekarz. Generalnie to była bardzo miła wizyta :-) Cały czas byłam świadoma, rzmawiałam z lekarzami, operator mówił mi co będzie robić, co mogę czuć, jak mogę eagować, jak sygnalizować np. ból. Bo chodzi o to, że trzeba być całkiem nieruchomo. Przez tętnice udowe do serca wprowadzane są 2 elektrosy (na ekranie widać takie 2 czarne, zagięte linie). Lekarze mają katalog chorób związanych z pulsem i po kolei prowokują serce, by dobrze zdiagnozować powód ataków. U mnie poszło szybko, bo częstoskurcz węzłowy był chorobą nr 2 na liście (więc krótkie poszukiwania). Prądem podrażnili serce i wywołali częstoskurcz 187 uderzeń. Znaleźli węzeł, który za to odpowiada i wypalili go prądem (czuć jakby ktoś dał mi prztyczka). Potem znów podrażnili serce - zero reakcji. Po kwadransie znów - i znowu cisza. Koniec zabiegu - oznajmił gł operator.
Stwierdził, że pod kątem ryzyka uszkodzenia serca w trakcie zabiegu to akurat moja choroba jest trudna, bo błąd może wiązać się z blokiem serca 3.go stopnia, co oznaczałoby konieczność wszczepienia rozrusznika. Na szczęście wszystko poszło OK.
13 godzin pod nadzorem w sali monitorowanej(a te pierwsze 6 godzin bez ruchu nóg). I powrót na salę.
Jak zostaną mi blizny po wkłuciach to będę mówił, że to ukąszenia żmii (bo są po 2 wkłucia po każdej stronie).
Jak to wygląda? Od 1:30 minuty można zobaczyć
https://www.youtube.com/watch?v=YlqzSbY_uTkWczoraj wróciłam do domu. Ale jestem słaba. Wejście po schodach to wyczyn. Siedzenie utrudnione, bo zrobiły się krwiaki (lekarz zapowiedział, że mogą się pojawić). Ale ponoć mam szybko wrócić do formy. I nie ma przeszkód bym 30 maja pojechała nad morze.
Kontrola w poradni kardio w lipcu.
Na oddziale zaobserwowałam jak wielu pacjentów kardio boryka się z cukrzycą. Jakie okropne mają stopy, jak cierpią, jak sa grubi.
Wśród pacjentów pojawił się też więzień pod nadzorem. A jeden pacjent po nocy w szpitalu uciekł przed zabiegiem.
W sali byłam z cudowną babcią - pani Genowefa, lat 87. Od dawna nie widziałam, by ktoś z takim szacunkiem podchodził do jedzenia, tak mocno się modlił z różańcem w dłoniach. Potrafił być tak radosny pomimo ogromnego własnego cierpienia.
No, to by było na tyle.
Dziękuję za Wasze wsparcie, pomoc, dobre myśli. Bardzo, bardzo okazały się pomocne.