Mam dziś Dzień Sprzątania_Wielkiego, więc i tu wpadłam odkurzyć.
Od jakiegoś czasu miałam dziwne wrażenie, że czymś zarosłam, jakimiś niepotrzebnymi rzeczami wkoło mnie, ale też, symbolicznie niejako, niepotrzebnymi, starymi myślami, wspomnieniami, może nawet zasadami. Nawet przyszła mi refleksja, że nie mam już zupełnie miejsca na nic, a w szczególności na nowe myśli.
Sprzątam od świtu. Pakuję w torby ogromniaste wszystko, czego nie potrzebuję, i od razu znoszę do samochodu, a gdy ten jest pełen - wywożę do kontenerów. Zrobiłam już 2 kursy.
Czuję się, jakbym wyrzucała niepotrzebną przeszłość. A przede mną jeszcze sporo roboty.
Najważniejsze, że jakoś dziwnie mi to na duszę pomaga. Jakby rzeczywiście więcej miejsca się robiło. Jakby zaczynało być widać światełko w tunelu przygnębienia.
Myślę sobie, że okres życia, który teraz mam - paradoksalnie - odbieram jako bardzo trudny; nawet chyba najtrudniejszy. Kiedyś myślałam, że czas stabilizacji zawodowej połączony z odejściem dzieci z domu, będzie czasem spokojnym i dobrym. A tak się stało, że od kilku miesięcy jestem w jakimś czarnym dole i ciągle słyszę pukanie od spodu. Więc się zakopuję niżej i niżej, i czyszczę i czyszczę. Mam nadzieję osiągnąć poziom, gdzie nie będzie już nic mnie ciągnęło w przeszłość, a zacznę nareszcie widzieć przyszłość. Na razie nie widzę, albo boję się spojrzeć.
Idę przekopywać się dalej. Przede mną ogromna szafa pełna dokumentów, niektóre sprzed 40 lat…
Wieczorem będzie piękne ognisko… Mam nadzieję, że patrząc na nie będę mogła się uśmiechnąć; nie przez łzy a z nostalgią. I że zrobi się we mnie nareszcie miejsce na Nowe. Cokolwiek to by miało być.