I ja się tu dopisuję.
Gada mi wycięli gdy miałam skończone 53 lata.
Robiłam od chyba 45 roku mammografię, tak mniej więcej co dwa lata (córka amazonki i przyjmowałam HTZ, po pięćdziesiątce).
W maju 2005 mammografia - wynik bez zastrzeżeń. Ale że miałam tam koleżankę to w gratisie dostałam USG piersi. Piersi bez podejrzeń, ale w węźle zgrubienie do 1,4 cm. Lekarka zasugerowała, by przyjść za miesiąc do sprawdzenia. Gdyby nie marudząca córka, to bym olała to, bo przecież węzły mogą być powiększone po przeziębieniu, co mi zresztą zasugerowała lekarka robiąca USG. W lipcu ponowne USG. Węzeł nadal powiększony, biopsja, tak dla świętego spokoju. Ja nadal spokojna, po wynik się nie spieszyłam. We wrześniu wyjechaliśmy w Bieszczady. Wracam 9.09. i w skrzynce zwykłym listem informacja, że pilnie mam się stawić w poradni chirurgii onkologicznej. No to jednak. Lekarz nie wiedział jak ma mi powiedzieć, to ja mu ułatwiłam. Ale problem, w cyckach nic nie widać, więc skąd w węzłach. Umawiam się na termin operacji z wybranym lekarzem, ale czekam jeszcze 2 tygodnie na implant, bo chciałam z jednoczesną rekonstrukcją. I znowu córcia. Umówiła mnie na prywatną wizytę u lekarz, który miał mnie operować. Robi kontrolne USG. Znajduje guz już naciekający i wciągniętą skórę piersi (ja tego nie widziałam, ale co oko to oko). Dzwoni do chemiczki i mnie z nią umawia. Musi być inna kolejność leczenia. Najpierw chemia. Ale by ją dostać, musi być potwierdzenie wyniku USG. Mamotom i kolejne 2 tygodnie. Wreszcie 5.10.05 zaczynam chemię (4 x). Licząc od maja, gdy gad był w węzłach, to trochę czasu minęło.
Koniec z myśleniem o zabiegu z rekonstrukcją, bo wiadomo, że będzie radio. I tak po kolei odhaczałam, zabieg, znowu 4 x chemia i potem 25 lampek. W międzyczasie chorowałam i pracowałam. Objawami zewnętrznymi nie miałam czasu się przejmować.
Może kiedyś opiszę to w ojej historii, ku przestrodze, by za nadto nie wierzyć w mammografię.
Buziaczki dla wszystkich po czterdziestce