Wczoraj mnie bardzo zasmuciło, na tyle bardzo, że nie miałam siły o tym pisać. Zmarła ciocia synowej. 57 lat. Raka pęcherza stwierdzono u niej w marcu. Podobno też szyjki, czy trzonu macicy. Czy ona wiedziała o tym wcześniej i z rodziną się nie dzieliła tym; dziś już się nie dowiemy. Wyznaczono jej termin operacji na za miesiąc. Operacja polegała na wycięciu pęcherza i zrobieniu przetoki z nerek do woreczka (z tym się liczyła). Mieli wyciąć cały dól. Ale tego już nie ruszyli, a w trakcie operacji stwierdzili liczne guzy, w tym również na wątrobie. Pobrali próbki z tych guzów. Jednak w wypisie miała skierowanie do opieki paliatywnej. Nic ją nie bolało. Z dnia na dzień słabła. I po ok. trzech tygodniach od wyjścia ze szpitala zmarła. Szok. Zostawiła 16-letnią córkę. Synowa przyjechała, by z Ciocią się zobaczyć, bo słyszała o jej złym stanie. Ale nikt się nie spodziewał, że tak szybko przejdzie na drugą stronę. A była świadomą kobietą i takie podstawowe badania jak USG, cytologia... robiła.
Ja tego nie mogę pojąć.