Dzwonilam do mamy. Jest wkurzona, poszla do lekarki cioci z wujkiem, który jest upoważniony do pytania o jej stan zdrowia. Babsko najpierw rozdarło mordę na nich, zeby sie wynosili, ze nic nie powie, ze wujek nie jest upowazniony. W końcu wykłócili się, zeby przyniesiono karty szpitalne i okazalo sie, że jednak wujek upowaznienie ma. Ale mame wyrzuciła za drzwi
Wujek jest głuchy, w dodatku nie wiedział o co pytac (a ja prosiłam zeby mi podali lokalizacje i wielkośc przerzutów, próby wątrobowe, markery). Dowiedział sie tylko, że "ciocia ma raka wszędzie i niewiele juz jej zostało i oni nic dla niej zrobic nie mogą".
Pytam mamę, "Co to znaczy wszędzie?"
-No w płucach, w wątrobie
Ale ciocia juz dawno miała tam raka
-No to może jeszcze ma w kościach
Ale może czy na pewno? Jesli ma w kościach czy dostala jakis lek na te kosci, propozycję naświetlań czy leki przeciwbólowe?
-Nie
To po co ja trzymają w szpitalu skoro nie leczą i twierdzą, ze nie mogą nic zrobić. Czemu nie dostala skierowania do hospicjum?
-Pewnie dlatego, ze szpital dostaje kasę za jej pobyt na oddziale
No chyba lepiej moja mama podsumowac logiki tej lekarki nie mogła.
Jak ja nie cierpię tej baby!!!
Przyszedł też do cioci sympatyczny chirurg, który kiedyś wycinał jej wznowę miejscową, ale po obejrzeniu badan stwierdził, że miejsce jest niedostepne dla operacji (jak rozumiem ten przerzut w watrobie chyba).
Wieczorem ciocia znowu miała podwyższona tempetarturę