Koniec sierpnia i początek września to był czas naszych świąt. Tym razem znowu kameralnie, tylko 4 osoby, ale wbrew obwaom wszystko sie udało Atmosfera była super, nie przemeczylismy się, a było wszystko co trzeba- i modły i spiewy i tańce i jedzenie i duuuużo smiechu.
To były chyba nasze "najbiedniejsze" swięta, bo nic nie kupilismy.
No a zaraz po urodzinach Kryszny trzeba było sie spakować i jechać
Oczywiście byłoby zbyt prosto, gdyby wszystko szło gładko
Autobus do San Jose przejeżdża przez wieś przed 5-ta rano. umówilismy sie, że Juan kupi mi po pracy bilet a rankiem zatrabimy koło jego domki i mi go da. 4:20 wsiadamy do samochodu z Murlim. Nie odpala.
Murli próbuje ponownie. Nic z tego. No to czekamy. Podobno problem wynika z tego, że cośtam zalewa świecę i trzeba odczekać aż wyschnie. No to czekamy. I znowu próba i znowu zdechł.
4:35- odpala w końcu. Po ciemku Murli niemal mija domek Juana, na szczęście nie trzeba trąbić, zaspany Juan przynosi mi bilet i ruszamy dalej. W momencie gdy mamy wjechac na asfaltówkę mija nas autobus. "Goń, go, goń"- wrzeszczę na Murliego, który ze spokojem stwierdza, że bedzie jechał za. No a jak nie bedzie nikogo na przystanku? Wreszcie autobus staje, nie zwracam uwagi, że w dziwnym miejscu, ładuję się za ludźmi na końcu i... kierowca patrzy na mój bilet i mówi: "to nie ten autobus"
Dojechalismy zatem już spokojniej do własciwego przystanku (tylko tubylec może sie domyslić, że to jest przystanek, żadnego oznakowania nie ma). W nastepnej wiosce usadawia sie koło mnie mama z niemowlęciem. Przed nami 4 godziny jazdy, więc spodziewam się wrzasków, ale przyjemne zaskoczenie- maluch jest zabójczo grzeczny do samego San Jose. Po "wydojeniu" mamy spoglądał łakomie na moja atrapę
Na lotnisku przyjemna niespodzianka. Do tej pory odprawa była na konkretny lot, czyli nie dało jej sie zrobic dopóki wcześniej. Próbowałam poprzedniego dnia przez internet, ale się nie udało. A tymczasem system się zmienił- teraz odprawiano ludzi na konkretną linie lotniczą, dostałam wszystkie karty pokładowe i mogłam sobie szaleć po lotnisku do woli.
Po raz pierwszy miałam czas na pochodzenie po sklepikach, ale że ceny w Kostaryce są wysokie, planowałam, ze drobiazgi dla rodziny kupie na lotnisku w Panamie... O naiwności
Samolot z San Jose do Panamy wylądował na czas. Na przesiadkę miałam około 2 godzin, nie rewelacja, ale powinno wystarczyc. Tymczasem... choć wyladowalismy... nie dostaliśmy miejsca na rozładowanie samolotu
"Musimy poczekac 10 minut", brzmiał pierwszy komunikat. Potem jeszcze 12, potem 20... W samolocie ludzie zaczęli panikować. Ze względu na różnicę w czasie nie zorientowałam się początkowo, że i mnie będzie dotyczyć problem. Ale w końcu po upływie kolejnej pół godziny zerknełam na bilet i stwierdziłam, że godzina odlotu przybliża się niebezpiecznie...
Planowy odlot: 19:05. Z samolotu wychodzę o 19-tej... Choć stewaddessy prosiły, żeby pasażerowie przepuścili najpierw tych co już maja przesiadki, ludzie zachowali się jak w kolejce za komunizmu
A jeszcze trzeba przejść kontrole bagażu i przebiec przez wielkie lotnisko. Myslałam, że wypluje płuca, w takim tempie nie biegałam chyba od dzieciństwa
Chyba też coś mi się w mózgownicy przegrzało, bo nie opanowałam w samolocie obslugi pilota i po raz pierwszy przeleciałam trasę bez obejrzenia choćby jednego filmu. Myślałam, że koniec niespodzianek podróżowych. I był spokój. Do sniadania
Dostałam swoja wegetarianska wersje jadła. wyglądała nieżle- 3 opakowania owoców plus bułka z masłem. Winogrona, truskawka, ananas, melon. Melona zostawiłam na koniec. Zjadłam 2 kawałki, ugryzłam trzeci
NIEDOJRZAŁE MANGO! Od razu poczulam znajome palenie na jezyku i w gardle. Gdzie mój Zyrtec? Musialam wyglądac jak narkoman, przez 10 minut goraczkowo wytrząsałam torebkę. Na szczęście znalazłam, uff
Reszta podróży bez przygód. No i pogoda się poprawiła.
Wyniki krwi i USG dobre (tylko ten tłuszczak w "sierotce"- skąd sie wziął i czemu go nie wymacałam?
) No i moje rozczarowanie- witamina D w poblizu dolnej granicy, chyba za krótko sie wystawiałam na słonce...