Postanowiłam o tym napisać, bo to chyba rzadki przypadek... W zeszły poniedziałek miałam w szpitalu biopsję gruboigłową wspomaganą próżnią (mammotoniczną - tak to się chyba zwie). Wynik był już po 3 dniach, ja dowiedziałam się o tym wczoraj, bo oczywiście szpital nie informuje pacjentów o niczym. Wyżebrałam wizytę, no i... dupa, z przeproszeniem.
Wynik:
Fragment tkanki włóknistej z naciekiem raka, materiał zbyt drobny do określenia rodzaju raka.
Czyli nadal jestem w lesie. zalecenie: kolejna biopsja gruboigłowa, tym razem w Gliwicach (cóż za wiara w swoich współpracowników...). Załamałam się, mówiąc szczerze, bo to już kolejna bezsensowna biopsja (pierwsza była cienka igła), a czas mija.
Biopsję, dzięki nieocenionej Mag, miałam już wczoraj, prywatnie, bo w Gliwicach to pewnie do przyszłego roku bym czekała na rozpoczęcie leczenia. Radiolog, który tę drugą grubą igłę robił, mówił, że moja zmiana nie nadaje się do biopsji mammotonicznej i lepiej było zrobić zwykłą gruboigłową. Dodam jeszcze, że zrobiono mi też mammografię, która, cha cha, nie wykazała żadnych podejrzanych mikrozwapnień i zmian. Wiem, że to wynika z mojego wieku i budowy piersi, ale po co w takim razie to badanie, które przecież nie jest obojętne dla organizmu? Opadły mi wczoraj ręce i wszystko inne. Do tego zaczynam tracić zaufanie do lekarzy i już sama nie wiem, komu wierzyć.