Smutno mi.
Bardzo.
Nie. Nic szczególnego i smutnego u mnie się nie dzieje.
Ot, do codzienności wróciłam - praca_praca_praca. I dom_dzieci_mąż_dzieci.
Ale jest jakiś ogromny smutek we mnie spowodowany głównie tym, co do mnie dociera ze świata. Mam wrażenie, że cały świat - ten świat, który znam - pogrążony jest w jakimś chaosie. Że z tego chaosu może wyłonić się prawdziwie dobra zmiana, ale może wyłonić się jakiś potworny pochłaniający stwór.
Czytam o tym, co w Polsce. O hejcie po artykule, w którym piosenkarka przyznała się do aborcji. O buncie kobiet wobec zagarniania ich praw. Czytam wypowiedzi polityków, którzy w większości 'nie wiedzą o_co_choziiii'...
Ale czytam też o wyborach prezydenckich w Ameryce. O przemowie amerykańskiej Pierwszej Damy. I zamieram w nadziei, że może świat się zmienia w dobrą, prawdziwie dobrą stronę.
Dotarła do mnie też wiadomość, że wschód Europy jest w porozumieniu z muzułmańskim południem, i że zawierają porozumienie, aby 'wykorzenić" zło, które kryje się w kobiecej seksualności, i że prawosławie popiera obrzezanie kobiet.
Nie wiem, czy bardziej jestem w lęku, czy w złości, czy właśnie w smutku.
Mam ten przywilej, że nikt mnie już nie obrzeza. Że nie zajdę już w ciążę, której nie pragnę. Że nikt nie zajrzy mi pod kołdrę i nie znajdzie tam 'nieczystości'. Ale przeraża mnie perspektywa, że Mój Kraj, moje państwo - staje się ziemią, z której chcę uciekać, której się wstydzę.
Idąc ulicą zastanawiam się która z mijanych mnie kobiet pragnie mojej (symbolicznie - mojej) śmierci przy porodzie? Która jest przekonana, że poniżanie kobiet to 'normalność'?
I gdy tak idąc się zastanawiam - zaczynam najpierw się bać, a później odczuwam gniew. Taki gniew nie_do_opanowania. Taki, że mogłabym zabić, aby bronić wolności wyborów, wolności myślenia inaczej, niż mi nakazują.
Prześladuje mnie prawie psychotyczna myśl, że jestem jak Kasandra - że wiedziałam, że tak będzie. I że teraz wiem, że będzie jeszcze gorzej.
I że nie potrafię się obronić.
Że jestem bezbronna.
Mogę jedynie patrzeć w bezradności.
I się bać.
O swoje dzieci. O wnuki.
Dziś moja mama obchodziła 77-dme urodziny. Byłam u niej rano. Wieczorem pojechali moi synowie. Pokazywała im swoje zdjęcia z dzieciństwa. Urodziła się 24 października 1939 roku. Dwa miesiące po wybuchu wojny.
Jej pierwsze zdjęcia: ma około 4 lat. Wielka kokarda we włosach. I przerażenie w oczach. Jest rok 1943-44. Warszawa. Chwila przed Powstaniem Warszawskim. Okoliczności zrobienia zdjęcia nie są zapamiętane. Ważne, że się przechowało.
I ważne, że moja mama przeżyła. Wojnę. Powstanie. Lata odbudowy. Lata transformacji.
To daje nadzieję, że mozna przeżyć największe zawieruchy.
Może i ja dam radę...?